- To niemożliwe - powiedział prof. J. - Tej choroby nie ma już od paru wieków.
A jednak. Idealna hiszpańska broń biologiczna. Szybka i mordercza. To dzięki niej Hernan Cortes i jego trzystu chłopców jak w masło weszli w bronione przez kilka tysięcy wojowników Królestwo Azteków. To ona zabiła imperatora, przywódców i ponad dziewięćdziesiąt procent populacji Inków, a potem oddała hiszpańskim konkwistadorom ich złoto i ziemie...
Był 1520 rok, Cortes, biały blondyn, przez Indian witany jako wyczekiwany bóg, próbował zapanować nad azteckim królestwem. Bezskutecznie. Tenochtitlan wstrząsnęła potężna rebelia, Hiszpanie musieli uciekać, porzucając rannych i zabitych. Nie wiedzieli, że jeden z nich jest chory... Poważnie chory. Po roku azteckie miasto przypominało cmentarz. Niepogrzebane trupy leżały na ulicach. Wiele domów zawalono, by pogrzebać zmarłych. Cortes bez kłopotu zawładnął stolicą.
Lekarz z ośrodka zdrowia aż podskoczył z radości i zawołał kolegę z zaplecza.
- Stary, patrz, jaka śliczniutka!
Bynajmniej nie chodziło mu o mnie, tylko o kropkę za moim uchem. Kolega zajrzał i ucieszył się jak dziecko.
A potem powiedzieliśmy profesorowi J., a prof. J wyraził swoją wątpliwość.
- Ależ ona została w Europie wytępiona wieki temu...
Sprawdziliśmy - w słowniku stało jak byk piękne słówko: viruela. A jednak, coś wyraźnie było nie tak.
I wtedy okazało się, że Hiszpanie mają dwie nazwy: viruela i varicela, a to, co tak ucieszyło pana doktora to jednak nie to samo, co wykończyło Montezumę.
Taką przynajmniej mam nadzieję.