środa, 30 września 2009

Ogłaszam początek pory deszczowej


No i to by było tyle, jeśli chodzi o upały. Lało przez półtorej doby, padły światła na skrzyżowaniach, wybiło kanalizację, Alicante zalane, a w Murcji kobieta utopiła się we własnym samochodzie. Więc niech się cieszy, kto uciekł...

poniedziałek, 28 września 2009

Pamiętniczek z podbitego miasta



Drogi pamiętniczku, nasza sąsiadka jest Piratem z Bomilcaru. Dowiedzieliśmy się o tym całkiem przypadkiem.

Wszystko zaczęło się od tego, że mieliśmy rzymski najazd. Bruk jęczał pod butami legionistów, powietrze rozdzierał ogłuszający warkot bębnów, w porcie raz po raz lądowały oddziały sprzymierzonych barbarzyńców, z miejskich murów lał się wrzątek (tylko, że wystudzony) i skądś przyplątał się nawet wielki pluszowy słoń bojowy. Słoń należał do wojsk Hanibala, wyruszającego na podbój Rzymu wprost spod naszego ratusza, a zaraz za słoniem na ów Rzym udawała się nasza sąsiadka z piątego piętra.

To w ogóle był dość szalony tydzień w Cartagnie, drogi pamiętniku.



Już w piątek po pracy Publiusz Korneliusz Scypion założył swój szyszak ze szczotką i wrzeszczał pod ratuszem, że nas zmiażdży, niech żyje Rzym oraz śmierć Cartagenie. Następnie na głównej ulicy odbyła się demonstracja rzymskiej siły i - niejako przy okazji - kultury, bo za każdym oddziałem konnym defilował pan w maleńkiej śmieciareczce, na wypadek, gdyby któreś zwierzę zachowało się niegodnie. Tak nas to ujęło, że zdecydowaliśmy się odwiedzić Circo Romano, zlokalizowane akuratnie w bezpośrednim sąsiedztwie supermarketu Eroski. Zabawa była przednia, bo wyścigi rydwanów wygrał nasz, Cartagińczyk i nastrój trochę tylko psuły dzieci, które ciągle domagały się, żeby ułaskawiać gladiatorów. Doprawdy, kto zabiera dzieci do cyrku?! Ostatecznie jednak dostaliśmy i igrzysk, i chleba, bo do każdego biletu dołączony był kupon na hamburgera w MacDonaldzie. Wieczór - udany, a ten Rzym jednak nie taki zły, jak się okazuje.



Już, już, drogi pamiętniczku, mieliśmy być za Rzymem, ale nazajutrz do portu zwalili się barbarzyńcy i najemnicy Hanibala. No i okazało się, że w mężczyznach bardziej niż mundur cenię jednak... futro. No, bo jakie oni mieli futra...! Oj, pamiętniczku: czarne lisy na ramionach, srebrne ogony przy sztandarach, pióra i rogi na głowach... Na dodatek grali na kobzach i muszlach, i w ogóle byli jacyś bardziej wyluzowani niż ci Rzymianie. Zwłaszcza Barbarzyńcy z Balearów. A przy okazji parady wyszło, że Hanibal ma całkiem zmysłowe usta i teraz jestem mu nawet w stanie wybaczyć, że nas nie zaprosił na wesele z tą całą Himilce. I tak byśmy nie poszli, bo i w czym. W każdym razie chłopaki pomaszerowali zdobywać Rzym z pluszowym słoniem i naszą sąsiadką.



No, właśnie, z sąsiadką! Bo - wyobraź sobie, drogi pamiętniczku, że zaraz za Barbarzyńcami z Balearów maszerowali Piraci z Bomilcaru. Płci obojga. Więc patrzę, patrzę na tych piratów i co widzę? Naszą sąsiadkę z piątego! Złoty diadem na głowie, jedwabne fatałaszki i pląsa w takt bębnów! A musisz wiedzieć, drogi pamiętniczku, że nasza sąsiadka z piątego to nie jest żadna nieletnia podfruwajka z anoreksją, ale poważna siwowłosa pani, która wygląda wypisz-wymaluj jak moja dawna internistka z przychodni w Nowej Hucie! Czy wyobrażasz sobie, drogi pamiętniczku, internistkę z Nowej Huty w ćwiekach i jedwabiach na ulicznej paradzie? No, ja myślę, że sobie nie wyobrażasz!
Zagadałam uprzejmie do sąsiadki, ale odkąd ścięłam włosy, sama siebie nie poznaję w lustrze, więc tylko z surową miną wręczyła mi firmową naklejkę Piratów i popląsała dalej.


W sobotę poszliśmy pod zamek obejrzeć bitwę. Ludzi nazbierało się sporo i zza zabezpieczających barierek już w ogóle nic nie było widać, więc musieliśmy przemknąć na samo pole bitwy chyłkiem za jakimś legionem. No, trochę się tłukli. Jeden żołnierz to nawet spadł z konia. Ale to i tak było nic w porównaniu z tym, co wyprawiały dzieci (kto zabiera dzieci na pole bitwy?!). Ledwie łucznicy wypuścili pierwszą serię, te małe potwory, z wrzaskiem gorszym niż barbarzyńcy Hanibala, rzuciły się zbierać strzały.
Bitwę na koniec przegraliśmy. Zachrypnięty konferansjer oznajmił Rzymianom, że wygrali,  bo, jak co roku, daliśmy im wygrać. Scypion się nie przejął i i tak poleciał udzielać wywiadów telewizji.



Następnego dnia główną ulicę pod naszym blokiem zamknięto na paradę połączonych sił rzymsko-cartagińskich. Poszłam, bo co będę siedzieć w domu. Wzdłuż krawężnika wynajmowano plastikowe krzesełka, a młodociani bandyci (założę się, że ci sami) obsiedli ciasno śmietnik, bezlitośnie walczyli o rzucane przez żołnierzy cukierki i próbowali nawet dobrać się do pompowanego z posągu bogini nektaru.


Słowem - było uroczo. Konie, ognie, futra, sztandary, zbroje. Z wyprawy na Rzym wrócił nawet pluszowy słoń. Na próżno wypatrywałam tylko wśród Piratów z Bomilcaru naszej sąsiadki z piątego. Wojna wojną, ale zawsze oddawała nam pranie, które spadło na jej sznurki, więc mam nadzieję, że nic jej się nie stało.

sobota, 12 września 2009

Zabawy z bykiem na sznurku



Praca sprzedawcy lodów to na Terceirze zawód wysokiego ryzyka. Widzieliśmy na filmie: byk zaszarżował na maleńką drewnianą budkę z lodziarzem w środku, obrócił ją wokół osi, przesunął po płycie placu trochę w lewo, trochę w przód. Mężczyzna w białym, opiętym na brzuchu fartuchu z filozoficznym spokojem przytrzymał chwiejące się na ladzie wafle. Rozwścieczonemu bykowi nie poświęcił większej uwagi niż na krążącym nad lodami osom.

Film w ogóle był ciekawy. Wyświetlano go na telewizorkach, ustawionych we wszystkich sklepikach z pamiątkami i już pierwszego wieczora ugrzęźliśmy przed taką witryną, nie mogąc oderwać się od widoku. Na ekranie byki z kocim wdziękiem przeskakiwały metrowe kamienne murki, wpadały do przydomowych ogródków i dopadały ukrytych tam ludzi. Co rusz ktoś wylatywał w powietrze, tańczył na zabezpieczonych metalowymi kulkami rogach, zostawał zrzucony na asfalt lub w krzaki, po czym - jak gdyby nigdy nic - wstawał, ogarniał wokół tyłka podarte portki i z triumfalnym śmiechem oznajmiał widzom, że ależ skąd, nic mu się nie stało.

- To dlatego, że my, ludzie z Terceiry, jesteśmy inaczej zbudowani - śmiał się Bruno, wioząc nas na touradę. - Mamy inne kości, inne ścięgna. Nie tak łatwo nas zabić bykiem.
Wtedy nie wiedział jeszcze, że tego samego dnia przyjdzie mu to udowodnić na własnej skórze...


Terceira to jedyna wyspa Azorów, na której popularne są walki byków, a zwłaszcza ich szczególna, uliczna odmiana - Tourada à Corda, czyli amatorskie zmagania z bykiem na sznurku. Bojowe zwierzęta hoduje tu kilkunastu hodowców, a poszczególne stada mają wiernych fanów. - Jak drużyny piłki nożnej - tłumaczył nam Bruno w samochodzie. - Ludzie potrafią jeździć na tourady ulubionych byków tak jak kibice piłkarscy jeżdżą na mecze swoich ekip.

Najbardziej uwielbianym bykiem Terceiry był "64" z hodowli Humberto Filipe. Nazywano go "Kobieciarzem", bo z upodobaniem wspinał się na murki, przeskakiwał ogrodzenia i wdzierał się na tarasy, jakby chciał skraść całusa, ukrywającym się tam kobietom. Kiedy, w wieku ośmiu lat, zmarł na atak serca, wiadomość o jego śmierci zepchnęła wszystkie inne doniesienia z pierwszych stron azorskich gazet. Wyspy okryła żałoba.


Nie na długo jednak. Na Terceirze lato to bycza pora roku. Od maja do września odbywa się ponad 250 ulicznych walk. Nie ma dnia, by w jednej lub dwóch wsiach na wyspie nie odbywała się Tourada à Corda, a Tourada à Corda to prawdziwe uliczne święto. I właśnie coś takiego miał nam pokazać Bruno, który oprócz tego, że jest biotechnologiem i pisze piosenki do radia, prowadzi też najlepszego w całej sieci bloga o tauromachii na Terceirze (po portugalsku. Polecam). Trasa jednej z tourad miała zresztą przebiegać pod oknami domu jego rodziny.



Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ulica była już zagrodzona deskami, a tarasy i balkony zabezpieczone płytami z pilśni. Na jezdni kłębił się wesoły tłum mężczyzn, wzajemnie poklepujących się po plecach. Wszyscy się tu znali. Nie znali natomiast nas, więc od razu posypały się przyjazne ostrzeżenia i zaproszenia: do ogródków, na tarasy, na murki. Byliśmy obcy - byliśmy zatem gośćmi, a cała ulica poczuła się zobowiązana do troski. Mama Bruna zaraz porwała nas do kuchni. Tourada à Corda to na Terceirze okazja towarzyska. Zaradne gospodynie przygotowują dom na oblężenie, niezależnie od listy zaproszonych gości gotowe wyżywić pieczonym bobem, domową kiszką, nadziewanymi ziemniakami, skrzydełkami z kurczaka i panierowanymi pasztecikami przypadkowo przechodzący batalion wojska. Oraz dowolną liczbę zabłąkanych turystów z dalekiego wschodu...


Nakarmieni, poszliśmy zobaczyć skrzynie. Stały na niewielkim placyku koło kolorowej kapliczki Ducha Świętego. Były wielkie, masywne i żelazne, a ludzie trzymali się od nich w pewnej odległości. Wewnątrz - ciche jak gdyby wcale ich nie było - tkwiły cztery bojowe byki z hodowli Jose Albino Fernandesa.

Raca huknęła, kiedy byliśmy jeszcze na ulicy. Tłum nie rozpierzchł się jednak, zwrócił tylko w stronę, z której mógł nadbiec byk. Kilka osób znów zaoferowało, że ukryje nas na swoim tarasie, podziękowaliśmy jednak. Mieliśmy dobre miejsce w ogródku Bruna i wiele wskazywało na to, że nie trzeba jeszcze uciekać. Zwłaszcza, że pierwszy byk był leniwy. Prawie wcale nie szarżował. Spokojnym truchtem przebiegł kawałek, pozwalając wszystkim ukryć się za ogrodzeniami. Na zadzie miał wypaloną literę P, co oznaczało, że pierwotnie był przeznaczony do walk na arenie i teraz wyraźnie nie wiedział jak się zachować na opustoszałej ulicy. Ośmiu pasterzy, czyli mężczyzn w białych koszulach i czarnych kapeluszach, którzy dla bezpieczeństwa trzymali długi sznur, na końcu którego uwiązany był byk, nudziło się setnie. Jedyny popis dała zażywna babeczka, która, wychylając się z balkonu, majtała zwierzęciu przed nosem parasolką.



Parasolki i udające mulety koce z wszytym kijkiem są tradycyjną bronią capinhas, czyli ulicznych torerów-amatorów. Dwóch z nich, w podobnych czerwonych koszulkach, dało ładny występ z drugim bykiem. Świetnie zgrani wabili zwierzę parasolką i szmatą, po czym odskakiwali, przepuszczając je między sobą w pases podobnych do tych, które zawodowcy wykonują na arenie. Byk mijał ich i nawracał, znów dawał się zwieść połączonej sile parasola i koca, ponownie szarżował i ponownie trafiał w pustkę, aż chłopakom znudziło się i po prostu odeszli, a pastorzy zagonili zwierzę do skrzyni.

W przerwie między trzecim a czwartym bykiem, poszliśmy podpatrzyć, jak montuje się mosiężne nakładki na rogi (ten drugi byk ryczał przy tym z wnętrza skrzyni niskim głuchym rykiem, który brzmiał jak wiertarka lub zepsuty odkurzacz). Stojący na kontenerze policjant skinął, żebyśmy wspięli się na klatkę. Pasterze próbowali oponować, ale uciszył ich ruchem ręki i kiwnął jeszcze raz. Wdrapaliśmy się na górę. Z pomiędzy żelaznych sztab, zabezpieczających skrzynię od góry, buchał gorący zapach byka, spokojnie stojącego pod nami. Jego sąsiad walczył właśnie z ludźmi, którzy przez otwartą klapę, unieruchomiwszy jego łeb sznurami, nakręcali mu na rogi błyszczące mosiężne gałki.


Ten byk nie ryczał, ale kiedy otwarto skrzynię, wyprysnął jak z procy i popędził szukać zemsty. Pasterze, łapiąc w popłochu kapelusze, pognali za nim, by w odpowiedniej chwili uwiesić się na sznurze i zatrzymać impet zwierzęcia... Ale było już za późno. Bruno opowiadał później, że poczuł tylko powiew wiatru i smród byczego potu. A potem... poślizgnął się na progu i wyłożył jak długi, stając się pierwszą i jedyną tego dnia ofiarą tourady.



Później, kiedy jego brat pielęgniarz opatrywał mu rozbite kolano i zdartą skórę na przedramieniu, matka Bruna znacząco pokiwała głową.

- No - powiedziała. - To teraz widzieli już wszystko: i walkę, i jedzenie, i krew.

*
PS. We wouldn't have seen a half of what we saw on Terceira without great help of Bruno and hospitality of His Family. So, please, let mi say: BRUNO, MUITO OBRIGADO! It's also your fault that we've fallen in love in the Azores islands ;)

piątek, 11 września 2009

Zupa z Ducha


- Przepraszam, czy orientuje się pani gdzie możemy zjeść zupę z Ducha Świętego?
- O tej porze roku? Obawiam się, że nigdzie...
- Może w jakiejś restauracji z kuchnią regionalną?
- Raczej nie. Nawet w sezonie restauracje rzadko ją gotują. To takie danie domowe, każda gospodyni robi je sama, dla swojej rodziny...
- Ale nam tak bardzo zależy! Strasznie chcielibyśmy spróbować.
- Cóż, w Angra do Heroismo nie ma szans. Ale w Sao Sebastiao jest miła knajpka z lokalnymi daniami. Może się zgodzą, zwłaszcza jeśli to ma być dla większej grupy...
*
Na Terceirze, trzeciej co do wielkości wyspie portugalskiego archipelagu Azorów, mieszka 55 tysięcy ludzi. I podobno wszyscy są szaleni. - Najbardziej ze wszystkich azorczyków - powtarzał Bruno, młody biotechnolog, autor radiowych piosenek i twórca bloga o bykach na sznurku. Bruno z oddaniem wprowadzał nas w tajniki życia na Terceirze i smutniał tylko, gdy opowiadał jak ludzie z sąsiedniej wyspy Sao Miguel gotują mięso i warzywa w wielkich garach, zakopywanych w wulkanie. - Kiedy Pan Bóg stwarzał Azory, pomylił się - mówił, a w jego głosie pojawiała się nutka zazdrości. - To miało być u nas...
Archipelag Azorów składa się z dziewięciu wulkanicznych wysp. I, choć, zakrawa to na banał rodem z turystycznego folderu, każda jest inna. Terceira przypomina regularną zielono-zieloną szachownicę. Kiedy Pan Bóg ją stwarzał, zamiast wulkanicznej kuchni, dał jej soczyste pastwiska, które ludzie podzielili między siebie niskimi murkami z czarnych kamieni, a mieszkańcom zaszczepił szaloną, gorącą krew i miłość do byków. Oraz do Ducha Świętego. Na Terceirze większość imperios - niedużych, bajecznie kolorowych kapliczek, przypominających niewielkie domki, nosi wezwanie Espirito Santo, a największe święto religijne to Zielone Świątki. I właśnie z okazji Zielonych Świątek tutejsze gospodynie gotują zupę z Ducha Świętego.
*
- Halo, tak? Oj, nie, nie mamy. Nie. A to by miało być dla ilu osób? Dla dwóch...? Rozumiem. Proszę poczekać, zapytam kucharza. Halo? Dobrze, to na którą godzinę zarezerwować stolik?
*
- ...albo na przykład ze święconej wody. Dostajesz talerz z gorącą święconą wodą... - spekulowaliśmy pod błękitno-żółtym imperio w Sao Amaro. Autobus, który kilka razy dziennie okrąża wyspę uciekł nam w Angrze i widmo spóźnienia się na zamówiony obiad głęboko zajrzało nam w oczy. - ...wodą, poświęconą przez biskupa na specjalnym nabożeństwie raz do roku - zupełnie nie mieściło nam się w głowach, dlaczego tak trudno zdobyć zupę z Ducha Świętego. Przecież powinna być turystycznym must have! My już po lakonicznej wzmiance w przewodniku wiedzieliśmy, że nie wyjedziemy z Terceiry zanim jej nie spróbujemy... Staliśmy więc pod błękitno-żółtym imperio, kiwając na stopa i dopiero życzliwy kierowca przerwał nam obmyślanie coraz bardziej egzotycznych składników oraz rytuałów.
- Dokąd was zabrać? Do Sao Sebastiao? Wsiadajcie, wsiadajcie, pojedziemy ładniejszą drogą, pokażę wam wioskę, gdzie się urodziłem...
*
Restauracja była ciemna, przytulna i niemal pusta. Tylko przy stoliku pod oknem dwie starsze Angielki szeptały, nachylając się do siebie nad talerzami z lokalnym serem.
- Mamy rezerwację na zupę z Ducha... - przypomnieliśmy się kelnerce.
- Czy życzą sobie państwo przekąski?
Popatrzyliśmy po sobie.
- Nie, nie. Od razu zupę...
- A na drugie danie?
- Jeszcze nie wiemy. Na razie zupę...
Kelnerka uśmiechnęła się wyrozumiale i zniknęła na zapleczu. Po chwili wróciła z wielką metalową wazą. Sięgaliśmy do pokrywki ostrożnie, jakby na naszym stoliku, na białym haftowanym obrusie, stanął właśnie święty Graal. Ze środka zapachniało gulaszem, kapustą i rozmoczonym chlebem...

poniedziałek, 7 września 2009

Lizbon story




Azad usłyszał gości, ledwie weszli do kamienicy. Ostrożnie wyszedł na półpiętro, splótł ręce na gnomim brzuchu i ze spokojnym uśmiechem słuchał jak pną się po schodach. Stare, obłożone linoleum stopnie skrzypiały pod nimi zupełnie inaczej niż pod nogami stałych mieszkańców - inny był rytm kroków, inne tempo, tak nie chodziła stara pani F., ani jej rozwiedziona córka, tak nie wracał z kiosku emerytowany pan G. Azad wiedział - schody nie reagowały tak na żadnego z lokatorów odrapanego domu przy ulicy Dos Anjos w tonącym w śmieciach, brudnym, opanowanym przez emigantów centrum Lizbony. Schodami szli GOŚCIE. Azad przykleił długie, szaro-siwe włosy do czaszki za uszami i poprawił okulary. Bardzo lubił gości.

- Whu arrr you? I've gut no rrrroom forrr you - powiedział spokojnie, a w jego wilgotnych, brązowych oczach rozbłysły figlarne iskierki...

Recepcja była maleńka. Ledwie mieścili się w niej w trójkę - on za wąską ladą, która osłaniała starą, nakrytą kocem kanapę i szafę ze sklejki, oni na metrze kwadratowym, dzielącym zawalony ulotkami i rachunkami kontuar od drzwi. Kiedy dzielił stare mieszkanie, by urządzić w nim hostel, starał się jak najwięcej miejsca wygospodarować na pokoje i na recepcję przeznaczył ostatnią część korytarza, tą dochodzącą do okna.

- Popatrz, on chyba tam śpi...! - mruknęła dziewczyna w dziwnym, szeleszczącym języku, którego Azad nie zrozumiał. - A widzisz to zdjęcie na ścianie? Ma dokładnie tą samą koszulę! Matko, myślisz, że to jego jedyna...?

Chłopak nie odpowiedział, zajęty wpisywaniem w formularz swojego nazwiska. Azad uśmiechnął się łagodnie. - Now commm with me - powiedział. - I will showw you yorrrr rrrroom.


Poszedł przodem, pomału, szurając kapciami. W taką pogodę jak dziś stawy odmawiały mu posłuszeństwa. Goście snuli się za nim niecierpliwie, raz po raz zawadzając plecakami o ściany korytarza.

- Ja się nawet nie zastanawiam czy są tu karaluchy - mruczała niezrozumiale dziewczyna. - Ja się zastanawiam, jakiej one są wielkości.

- Hirrr you have two keys. Thisis key to this doorrr. Look - Azad wsunął w zamek klucz o podwójnym ząbkowaniu i otworzył wejściowe drzwi do hostelu. - Pliiss, comm.

Kiedy wsunęli się za nim, podał klucz dziewczynie. - Now you trrry.

Dziewczyna spojrzała na chłopaka i Azad miał wrażenie, że przewróciła oczami. Wzięła jednak klucz i wyszła na korytarz. Azad zatrzasnął za nią drzwi. Tak jak przypuszczał, spróbowała obrócić klucz w prawo i chwilę szarpała się z okrągłą klamką. Kiedy wreszcie udało jej się otworzyć drzwi, uśmiechnął się do niej figlarnie.

- Always lefft, always lefft - powiedział. Zaśmiała się, zaciskając zęby. - Pliss, comm. Thisis bathrrroom. Pliss, comm. Bonn żurrr - przywitał się z parą Francuzów, która właśnie przygotowywała sobie śniadanie. Dziewczyna - Francuska - uśmiechnęła się do niego ślicznie. - Thisis kichen, you can usss it - powiedział do przyprowadzonej pary. - Now, pliss, comm. Thisis a common place. It isss the coldessst place in the houssse. I comm herre somethimess... And thisis yorr rroom...



- Chcesz tu zostać? Czy wolisz poszukać czegoś innego? - zapytał chłopak, kiedy Azad, nieprzestając się uśmiechać, wrócił do recepcji.

- Możemy tu zostać - westchnęła dziewczyna. - Spaliśmy w gorszych miejscach. Skoro Francuzi tu mogą, to mogę i ja...

***

Lizbona jest brudna. Stara i brudna. Z pomalowanych sprajem kamienic odpadają bajecznie kolorowe kafelki, po chodnikach walają się szmaty i karton, z parkanów obłażą stare plakaty i ogłoszenia. Wieczorem zaułkami przemykają mężczyźni - równie chudzi jak lizbońskie koty z połamanymi ogonami - i naprawdę ciężko powiedzieć, czy załatwiają jeszcze jakieś interesy, czy tylko snują się bez celu, bez domu, bez powodu... Lizbona ma piękne mosty i zamek, cudowną steampunkową windę (która jest bliską krewną Wieży Eiffla!), a na wystawach knajp dostojnie przebierają nogami olbrzymie homary, ale wieczorem, sto metrów głównego placu, przypomina miasto bezdomnych, stolicę emigrantów, drobnych złodziei i małych rzezimieszków. Co może i ma pewien niepowtarzalny urok, ale...

Jestem za to przekonana, że człowiek, który wymyślił rollercoaster, czerpał inspirację z lizbońskich tramwajów.



Tramwaje w Lizbonie są drewniane, mają jeden przedział i suną po wąskich, krętych i stromych szynach. Najpierw pną się mozolnie, powoli, ze skrzypem drewna i jękiem metalu na wzgórze, by potem - z górki na pazurki! - popędzić na dół, sypiąc iskry z trakcji i mijając o centrymetry ludzi, samochody i inne tramwaje. A wszystko za cenę biletu komunikcji miejskiej! I jak się tu dziwić, że wszyscy normalni lizbończycy korzystają z metra? Skoro 99 procent miejsc w tramwajach zajmują turyści z aparatami fotograficzymi?? Choć ja osobiście, gdyby przyszło mi mieszkać w Lizbonie, chyba w ogóle nie wysiadałabym z tramwaju...



I tak. Wiem, że po powrocie miałam pisać o rękach w grobach i oczach na drzewach, ale nie mogłam się powstrzymać i nie zanotować paru zdań o najtańszym hostelu w Lizbonie, w którym po raz drugi w życiu doświadczyłam posiadania w rogu pokoju, 30 cm od łóżka, kabiny prysznicowej oraz bidetu (doprawdy nie wiem, czemu nie było również sedesu...?). Zwłaszcza, że był to hostel Azada. Gdybym była mniej leniwa i miała większy talent do fabuł, siadłabym i napisałabym kryminał albo horror. A zaczynałby się tak:

Azad usłyszał gości, ledwie weszli do kamienicy. Ostrożnie wyszedł na półpiętro, splótł ręce na gnomim brzuchu i ze spokojnym uśmiechem słuchał jak pną się po schodach. Stare, obłożone linoleum stopnie skrzypiały pod nimi zupełnie inaczej niż pod nogami stałych mieszkańców - inny był rytm kroków, inne tempo, tak nie chodziła stara pani F., ani jej rozwiedziona córka, tak nie wracał z kiosku emerytowany pan G. Azad wiedział - schody nie reagowały tak na żadnego z lokatorów odrapanego domu przy ulicy Dos Anjos w tonącym w śmieciach, brudnym, opanowanym przez emigantów centrum Lizbony. Schodami szli GOŚCIE. Azad przykleił długie, szaro-siwe włosy do czaszki za uszami i poprawił okulary. Bardzo lubił gości...