wtorek, 31 maja 2011

Cáceres. Deszcz w disneylandzie

Pod Łukiem Gwiazdy w Cáceres powinny stać bramki - jak w metrze albo u wejścia do disneylandu. Metalowy kołowrót, szczelina na bilet, tak sobie to wyobrażam. Dwa lub trzy rzędy bramek, bilet robi pik!, kołowrotek szczęka, tłum pomału wlewa się do środka, obok wolne wyjście dla wychodzących. Starówka Cáceres jest tak osobna od reszty miasta, że aż prosi się o jakiś rytuał przejścia, a ludzie, którzy - zbyt swobodnie! - mijają Łuk, pasują do bramek, biletów i kolorowych opasek, zapewniających wstęp na wszystkie atrakcje. Wszyscy mają mapki w dłoniach i bodaj żaden nie jest miejscowy.

Wygląda na to, że starówki Cáceres wcale nie zrobiono dla miejscowych. Za Łukiem Gwiazdy, w obrębie wysokich murów, nie ma nic dla tych, którzy chcą coś kupić lub załatwić, którzy mają jakąś sprawę, gdzieś się śpieszą, idą do domu, chcą tylko przejść. To nie takie miejsce. Za Łukiem Gwiazdy, w starym Cáceres, nie ma sklepów, reklam, mieszkań ani biur. Jest tylko disneyland z piaskowego kamienia, tematyczny park rozrywki o profilu: średniowiecze. Jeśli wchodzisz, to dla wrażeń, a nie po to, by tam żyć.


Więc przechodzimy pod Łukiem, choć nie mamy biletów i zagłębiamy się w kamienny labirynt. Atrakcje mamy wypisane na mapce. Pan z informacji ruchem automatu zakreślił nam, czego nie można przegapić, a to nie byle jaki disneyland! Wszystko jest w najwyższym standardzie: muzea, kościoły, bluszcz na ścianach i herby. Idziemy trasą obowiązkową - Dom pod Orłem i pod Słońcem, Pod Małpą, Pałac Toledo-Moctezumy, Wieża Bocianów - a Wielki Mechanik parku raz po raz naciska guzik i znienacka z ciemnych chmur spadają na nas kaskady wody. Z piskiem chowamy się po zamkniętych bramach, w przemokniętych klapkach, w zamokłych koszulkach przeczekujemy psikusy Obsługi i idziemy dalej, ku kolejnym atrakcjom. Boćki z ochrony dyskretnie monitorują nas z kościelnych wież i klekoczą przez krótkofalówki.

I tak chodzimy i mokniemy, chowamy się i znów chodzimy, cierpliwie ustawiamy się w kolejki do atrakcji, a kiedy mamy już dość średniowiecza i kamieni, przechodzimy pod Łukiem Gwiazdy i wracamy do normalnego świata - tam, gdzie ludzie biegną do pracy, załatwiają sprawy i tłoczą się przy restauracyjnych stolikach, bo właśnie wybiła godzina posiłku.



czwartek, 26 maja 2011

Trujillo. Nie wraca się do kolebki cz.2


Kiedy Francisca Pizarro Yupanqui, córka zdobywcy i zdobytej, schodzi na ląd w Sewilli, ma siedemnaście lat i czeka na nią list. To wuj Hernando wzywa ją do siebie. Wuj Hernando jest legalnym bratem jej ojca-bękarta. Ma 62 lata i siedzi zamknięty w zamku de la Mota. Jeszcze w Peru, dawno temu, wydał rozkaz ścięcia Diega de Almagro, niegdyś przyjaciela, potem wroga Pizarra. Ten rozkaz kosztował później życie ojca Franciszki, zabitego przez synów Almagro.

Siedemnastolatka spotyka wuja w więzieniu. To, co czuje, historycy odnotują jako litość. Piękna i bestia, dwoje samotnych wyrzutków konkwisty. Pobierają się i stary konkwistador każe zbudować przy dolnym rynku Trujillo dom dwukrotnie większy niż domy sąsiadów. Przeniosą się tam dziewięć lat później, kiedy Hernando wyjdzie z więzienia. On chyba też kocha swoją żonę-siostrzenicę. Dożywa przy niej 103 lat. Kiedy umiera, prosi, by pozostała wdową. Francisca ma jednak dopiero 58 lat i nie chce, by lekcje tańca i gry na klawikordzie poszły na marne. Apetyt odziedziczyła po ojcu, jej podbój Hiszpanii jeszcze się nie skończył.

Wychodzi znów za mąż i wyjeżdża. Do Madrytu. W Trujillo, tej dziurze na uboczu, w tym mieście, z którego raczej się wyrusza niż wraca, zostawia tylko - na pocieszenie - swój kamienny portret. Jest w herbie na rogu jej zbyt wielkiego domu, obok panoramy Cuzco, lwów, ośmiu Inków, spętanych łańcuchem (jeden z nich, ten w koronie musi chyba być dziadkiem Franciszki), całej konkwisty w kamiennym komiksie. Pierwsza Metyska, córka bękarta, który podbił Peru, wychyla się z fasady, w sznurze pereł i szerokim kapeluszu, z ciekawskim półuśmiechem patrząc na tych, którzy przyjeżdżają tu po historie, a wyjeżdżają z serem.


środa, 25 maja 2011

Trujillo. Nie wraca się do kolebki cz. 1



Dopiero z góry, z zamku, widać jaka to dziura. Trawa po horyzont, trochę drzew - cały świat kamieniem podzielony na pastwiska dla świń. Ponoć on też pasał je w dzieciństwie, tak piszą ci, którzy lubią go nazywać zbrodniarzem. Świniarczyk-analfabeta, bękart szlachcica i klasztornej służącej, Francisco Pizarro, zdobywca Peru, kat Inków. Nic dziwnego, że stąd wyjechał. Nie ma w tym żadnego sekretu.

Wszystko, co ważne, dzieje się poza Trujillo. Kiedy chodzi się kamiennymi uliczkami, wśród pozamykanych bram, z burzowymi chmurami nad głową, wydaje się, że zawsze tak było. Estremadura to ubocze historii. Rzymianie nazwali ją extrema Dorii, krainą za krańcem rzeki Duero. To miejsce, z którego raczej się wyjeżdża i tylko z czasem dochodzą tu plotki o tych, co wyjechali. Więc naprawdę podbił Peru, nasz Francisco, bękart Długiego Gonzalo? Mówisz, że czubkiem szpady narysował linię na piasku i kazał swoim ludziom wybierać: tu bogactwa Inków, tam nasza stara bieda? I że przekroczyło ją trzynastu? Moglibyśmy wmurować im tablicę, tym Trzynastu, może przyjeżdżaliby ją oglądać jacyś turyści i kupowaliby nasze sery? A wiesz, że mówią, że kiedy nasz Francisco pojmał króla Inków, w ramach okupu kazał wypełnić dom, w którym go trzymał, raz złotem i dwa razy srebrem? I że potem i tak zabił tego króla? Tak, to do niego podobne, zła krew, bękart, za młodu był taki sam...


Ale to wszystko dzieje się poza Trujillo i ci, którzy tu przyjeżdżają, skazani są na opowieści o innych krainach. Tak, Trujillo jest kolebką, ale konkwistadorzy już dawno z niej wyszli. Większość nie wróciła. Wracało to, co po nich zostało: pieniądze, sława, herby i dzieci, spłodzone z inkaskimi księżniczkami...

Ona była takim właśnie dzieckiem, córką zdobywcy i zdobytej. Francisca Pizarro Yupanqui. Ojciec musiał ją kochać, przynajmniej zanim obcięto mu głowę, bo kazał uczyć dziewczynkę pisać, czytać, tańczyć i grać na klawikordzie. Miała siedem lat, gdy go zabito, a jej dalsza historia przypomina bajki o innych królewnach. A zatem: zabójcy ojca wsadzają ją (z małym braciszkiem) na statek. Okręt ma porzucić dzieci na bezludnej wyspie, ale kapitan się lituje. Jakiś czas Francisca może żyć w spokoju - lecz tylko do chwili, gdy podrośnie. Wtedy dziedziczka Pizarro zaczyna być zagrożeniem dla nowych władz. Nowe władze znów wsadzają ją zatem na statek. Tym razem okręt płynie znacznie dalej, na drugi kraj świata, do Hiszpanii. Czym ta podróż jest dla Franciszki? Trudno powiedzieć, ale podczas rejsu spisuje testament. Ma wtedy 16 lat i chyba do końca nie wie, jak to wszystko się skończy. 
 

środa, 11 maja 2011

Lorca. Przed


Dziesięć osób zginęło dziś w trzęsieniu ziemi w Lorce. To najpoważniejszy tego typu wypadek od 30 lat w Hiszpanii. Dwa wstrząsy - pierwszy o sile 4,5, drugi - 5,1 w skali Richtera - przyszły o godz. 17 i 18.45. Zawaliła się dzwonnica kościoła San Diego. Najwięcej szkód spowodowały odpadające z budynków gzymsy. 

Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Cartagenie, na "prawdziwym" Siódmym Piętrze, często jeździliśmy do Lorki. Było blisko i bardzo ładnie, a na zamku pokazywali żywe drapieżne ptaki.

W Albacete czuć było tylko drugi, mocniejszy wstrząs. Ale wyłącznie na kanapie. Kanapa falowała jakby ulicą na dole przejechała wielka ciężarówka. Nie brzęczały szyby ani szklanki. Kto stał na podłodze - nie poczuł nic. Teraz na stadionie naprzeciwko lokalna drużyna piłki nożnej remisuje właśnie mecz. Wszystko jest normalnie.

To czwarte trzęsienie ziemi, odkąd jesteśmy w Hiszpanii. Pierwsze, które dało się poczuć.

PS. Zdjęcie jest z 2008 r. To nie ten kościół, który się zawalił.

czwartek, 5 maja 2011

Walka z wiatrakami. Czytając Cervantesa w La Manchy



W pewnej miejscowości Manchy, której nazwy nie mam ochoty sobie przypominać, żył niedawno temu pewien korespondent, z tych co mają bałagan w laptopie, jedną kartę w aparacie, obtłuczony samochód i szalonego gps-a...

...otóż wiedzieć wam trzeba, że ów korespondent, w chwilach kiedy nic nie miał do roboty (co zdarzało się przez większą część roku), wczytywał się w księgi z takim zapałem i lubością, że o polowaniu na tematy zgoła zapominał oraz gospodarkę swej włości zaniedbywał. Krótko mówiąc, z braku snu, a zbytku czytania, tak mu mózg wysechł, że wreszcie rozsądek utracił; nabił sobie wyobraźnię tym wszystkim, co w książkach wyczytał; były to same czary, zwady, bitwy, pojedynki, rany, zaloty, miłości, udręki i niemożliwe niedorzeczności. 


Niemożliwe niedorzeczności. To prawda, przyznaję. Ale jaki sens podróżować z rozsądkiem? Rozsądek nic nie daje, panie Cervantes, z rozsądku tylko kiepskie zdjęcia, płaskie opowieści. Kto chciałby znaleźć wiatraki, kiedy może zobaczyć giganty? Podróż musi być chociaż trochę oszustwem, panie Cervantes i pan o tym wie. To dlatego po La Manchy jeździ się śladem Szaleńca, nie pana.

  
Więc wsiadamy do obtłuczonego Rosynanta, nastawiamy szalonego gps-a i jedziemy szukać zjaw. Obok nas, autostradą, mkną tiry, nie smoki. Chcielibyśmy coś odkryć, ale przeszkadzają nam drogowskazy. Mota del Cuervo, Campo de la Criptana, Consuegra - wszystko już odnaleziono i opisano, wykadrowano zdjęcia, rozgryziono zagadki. Na nas czekają już tylko pamiątki, nie skarby. Pytania do wyroczni możemy zadać pani z informacji turystycznej. Ona zna wszystkie odpowiedzi.


Lecz czego tak naprawdę chcemy? Jakich prawd oczekiwaliśmy od miejsc, gdzie sprzedaje się bilety? Wielkie białe cielska wiatraków stoją nieruchomo na równinie. Nic się nie kręci, bo mogłoby się rozpaść. Można wejść do środka, obejrzeć mechanizm, zrobić zdjęcie zanim przyjadą autokary i wysypie się z nich tłum. To wszystko. Reszta jest oszustwem. Majakiem Szaleńca, który naczytał się ksiąg. Stary pan Cervantes ze śmiechu przewraca się w grobie. Ostrzy pióro na nagrobku i zdaniami, które aż proszą się o skrót, pisze mi gorzką puentę. 

Cały dzień prawie jechał i nie zdarzyło mu się nic godnego wzmianki, co go do rozpaczy przywodziło.

* fragmenty kursywą pochodzą z książki "Don Kichote" Miguela de Cervantesa Saavedra w przekładzie Anny i Zygmunta Czernych, aczkolwiek zostały bezprawnie sprofanowane przeze mnie