sobota, 27 sierpnia 2011

Kraj Basków. Notatki z podróży. Txitxarro w Txorropa


Za zakrętem stała mgła. Szara, zimna i wilgotna. To było kilka kilometrów przed Vitorią, kiedy wreszcie poczuliśmy, że wjechaliśmy do Kraju Basków. Ktoś nagle zgasił słońce. Po obu stronach drogi, na stromych stokach, milczał gęsty las i było bardzo jasne i klarowne czemu nigdy nikomu nie udało się w pełni podbić tych terenów. To był trochę inny świat, świat leśnego cienia i gór, morza i skał, i fabryk, dymiących pośrodku wsi.

Pojechaliśmy do Armintza. Był piątek i wszyscy parli nad morze. Kąpieliska były zapchane, ale na szczęście w Armintza nie było plaży, tylko port i udało nam się tam zmieścić. W barze, który nazywał się Txorropa, albo jakoś tak, sprzedawano kraby i nabite na patyk krewetki. To był brzydki bar, z plastikowymi krzesłami i lepkimi stolikami, taki bar, który służy wydawaniu jedzenia i picia, i gdzie na sprzątanie zostaje niewiele czasu, więc po podłodze walają się papierowe serwetki, pety i resztki krabich skorup. Prawie wszystkie stoliki na zewnątrz były zajęte. Widać z nich było kutry i morze.

 
Po basenie portowym pływała banda dzieciaków. Wiosłowała chuda dziewczynka w kwiecistej sukience; jej załoga, złożona z mniejszych i większych chłopaków, wychylała się za burty z podbierakami. Byli właśnie na polowaniu na meduzy. Wszyscy stali w rozchybotanej szalupie bez kapoków, balansując nogami, darli się i wydawali spędzać najpiękniejsze dzieciństwo świata. Dorośli z baru obserwowali ich pobłażliwie.Wyglądało na to, że wszyscy są stąd: klienci baru, poszukiwacze krabów i ta grupka czterech półnagich chłopaków z mokrym, szczęśliwym kundlem. Wędkarze z krańca pirsu też na pewno byli tutejsi. Jeden z nich, starszy mężczyzna, zdjął z haczyka małą srebrną rybkę.
- Chicharro - objaśnił nam, obcym, choć, prawdę mówiąc, mógł też powiedzieć: "txitxarro". Kto to wie.

piątek, 12 sierpnia 2011

Albacete. W drogę.


"Równina rozciąga się wokół, sucha, gorąca, spalona, zakurzona. Nagłe burze pyłu podnoszą się na płaskowyżu i pędzą zawrotnie wzdłuż dróg. Nie ma drzew ani fontann. Żniwa dobiegły końca; pola mają kolor żółci, ochry, sieny palonej..." - pisze Azorin o Kastylii, tej naszej. Jest jeszcze ta nie nasza, nigdy nieodwiedzona Kastylia i León, z Salamanką, Burgos, Valladolid, Segowią... A dalej jest zielony Kraj Basków, zalesione pagóry i morze. Jest jeszcze dużo miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć. Być może to nasza ostatnia na długo tak wielka podróż po Hiszpanii. Spakowaliśmy paellerę, szklanki  do cafe solo i nowiutki komplet noży z Albacete. Znów mieścimy się z całym dobytkiem w samochodzie. Jedziemy. Przez najbliższe dwa tygodnie po Septimo Piso może hulać wiatr. Mam nadzieję, że nie naniesie tu za wiele kastylijskiego pyłu...

środa, 10 sierpnia 2011

Albacete. Trochę prozy o ślimakach

Były różne dni; był na przykład taki, kiedy pani w supermarkecie pouciekały ślimaki. Trzymała je zamotane w siatkę o drobnych oczkach, ale oczka były na tyle szerokie, że zatrzymywały tylko muszle. To, co wylazło z muszli, rozpełzało się w bezładnej, ślamazarnej ucieczce po całym stoisku rybnym. Pamiętam zwłaszcza jednego: pełzł po metalowym rancie pomiędzy pojemnikami, gdzie na kruszonym lodzie szczerzyły kły morszczuki. Miał niezłe tempo i aż korciło mnie, żeby w nagrodę za dzielność schować go do kieszeni i wynieść ze sklepu, ale nie wiedziałam, czy ochroniarze nie oskarżą mnie o kradzież. Nie wiem, co się z nim stało. Umknął? Zagarnięto go na powrót do siatki? Spadł na lód i zamarzł?

Był też taki dzień, kiedy pojechaliśmy na spacer za miasto. Szliśmy dróżką między zapuszczonymi ogrodami i widzieliśmy, jak na siatkach ogrodzeń trwa wielka ślimacza orgia. Maleńkie śliskie ciałka, czasem w zamieszaniu gubiąc białe skorupki, wspinały się po drutach i po sobie nawzajem w samobójczym pędzie wzwyż. Można było zbierać je gronami jak porzeczki, ale zapadał już zmierzch i nie było nikogo, kto by to robił.

Był też taki dzień, kiedy błądziliśmy po Kadyksie i wszędzie wisiały napisy "hay caracoles", "są ślimaki" - wyklejone folią, wyrysowane dziecięcą rączką, wydrukowane z komputera - a my nie mogliśmy się zdecydować na żaden lokal i w końcu nic nie zjedliśmy. I był jeszcze taki dzień, kiedy po prostu usiedliśmy przy stoliku koło parku i zapytaliśmy kelnera, czy są. - Tak, ale tylko te małe - powiedział, a my ucieszyliśmy się, bo chodziło nam właśnie o te małe i baliśmy się, że skończył się na nie sezon.

Tego dnia dostaliśmy talerzyk z całym stadkiem. Jedliśmy z czystym sumieniem. Ślimaczyliśmy się tak bardzo, że nie mogło być wśród nich dzielnego uciekiniera z lady z morszczukami.


piątek, 5 sierpnia 2011

Alcántara. Most nad Tagiem

W barze w Alcantara oferowano świeże żaby; lało jak z cebra i myśl o mokrej, lśniącej skórze płazów odbierała apetyt. Pojechaliśmy prosto na most. Sześć wielkich łuków wydawało się przesadą. Były zbyt wielkie na tę rzekę, zbyt wielkie na to pustkowie. Nawet teraz było to zadupie. Wtedy musiało być nim po tysiąckroć.

Staliśmy w deszczu, patrząc na most. Od czasu do czasu przejeżdżały nim samochody. Ginęły w porównaniu z ogromem łuków, most był za duży i na nie. Jak absurdalnie musiały tu wyglądać maszerujące legiony, te równe linie chłopaków w sandałach, pod sztandarami z orłem? Ilu rocznie mogło ich tędy iść? Davis pisze, że w chwili największego rozkwitu rzymskie legiony liczyły 28 oddziałów po 6 tysięcy ludzi. Ilu rocznie mogło chodzić z Norby do Conimbrigi? I czy naprawdę opłacało się stawiać dla nich ten most i ten łuk ku czci Trajana?

Na jednym krańcu mostu stała maleńka, prosta świątynka. Przypominała trochę schowek na szczotki. Gdzieś pod nią, w jakiejś części gruzu zachowały się być może szczątki Gajusza Juliusza Lacera, architekta mostu. Musiał w niego wierzyć, skoro kazał się tu pochować. Po drugiej stronie rzeki stał domek sprzedawcy pamiątek. Najwidoczniej on także kiedyś uwierzył w most. Teraz ponuro wyglądał przez okna – przejeżdżające samochody ochlapywały wodą z kałuż ceramiczne rzeźby żab, które ustawił przed wejściem. Wydawał się zrezygnowany. Z niemym wyrzutem patrzył w stronę świątynki Lacera. Możliwe, że miał do niego pretensje. Musieli spędzać razem dużo czasu: samotni, połączeni starym, zbyt wielkim mostem na pustkowiu. Niewykluczone, że właściciel sklepu z pamiątkami rozmawiał czasem z architektem, ale trudno było powiedzieć, czy go pociesza, czy robi mu wymówki.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Lagunas de Ruidera. Fatamorgany


W Parku Narodowym Lagunas de Ruidera rzeka Pinilla tworzy 15 jezior, które spadają do siebie nawzajem małymi kaskadami.

W Parku Narodowym Lagunas de Ruidera nad jeziorami są maleńkie pasy piachu, gdzie każdy centymetr powierzchni zajmuje czyjś kocyk, ręcznik lub nagie ciało.

W Parku Narodowym Lagunas de Ruidera widujemy fatamorgany.

Raz zobaczyliśmy Don Kichota. Musiał wyleźć z Jaskini Montesinosa. Szedł w pyle, skrajem szosy, w pełnej skórzanej zbroi w obezwładniającym upale, z kopią na ramieniu. Kiedy mijaliśmy go ostrożnie, odwrócił się ku nam, skrzywił i krzynął: - Bu! Potem dogonił nas na parkingu, zrobił to jeszcze raz i zniknął w szuwarach.

Tej niedzieli go nie widzieliśmy. Może fatamorgany się nie powtarzają. Tym razem zza szuwarów majestatycznie wypłynął ku nam wielki biały łabądź.