sobota, 24 grudnia 2011

Feliz Navidad!

PS. Wybaczcie, że posty pojawiają się ostatnio tak rzadko - w ostatnim miesiącu bardzo wiele pozmieniało się w życiu waszego korespondenta... ;)

czwartek, 22 grudnia 2011

Gdzieś na południe od Burgos. Cyd Zwycięzca Pustkowi

Najpiękniejsze były te drogi przez interior: proste jak strzelił szosy obu Kastylii, Murcji, Estremadury, ginące za łagodnym pagórkiem, bezludne. Biegły bez końca wśród żółtych pól, pod olbrzymią płachtą błękitnego nieba. Czuło się, jak wciągają gdzieś w głąb - w głąb kraju, w głąb czasu, w pustkę - i topią nieostrożnego wędrowca w nadmiarze światła i powietrza. Czasem (rzadko) stały przy nich jakieś budynki - stare zapomniane chaty z łuszczącym się, poszarzałym tynkiem, z oknami o zatrzaśniętych okiennicach, puste i opuszczone. Kiedy zza pagórka wyłaniało się kamienne miasteczko, człowiek czuł, że nie tyle do niego przyjeżdża, ile coś odkrywa, gdzieś dociera, przeprawiwszy się przez otchłań.


W to miejsce trafiliśmy przypadkiem. Nic o nim nie wiedzieliśmy. Jeśli było w jakichś przewodnikach, to nie w naszych. Jechaliśmy do Santo Domingo de Silos, bo wasz korespondent, dając się ponieść dziwacznym instynktom, zapragnął obejrzeć klasztor, gdzie - jak pisano - pewna skręcona kolumienka chwieje harmonią świata. W pobliżu było Covarrubias - miasteczko z domami o białych ścianach, podzielonych ciemnym drewnem i taliczką oznajmiającą, że jest kolebką Kastylii. To miejsce było zaś po prostu po drodze: a droga, jak się okazało, wcale nie była zwykła. W Hiszpanii niewiele się zmienia; domy, kamienie i drogi trwają tu na swoich miejscach od stuleci - drewno zastąpione betonem, asfalt wylany na ślady kopyt. Można było uwierzyć, że szosą, którą jechaliśmy, na swym koniu Głupcze galopował kiedyś sam Cyd.


Stał tam, w samym środku niczego. Betonowy, pieszy, wsparty na złotej lancy, owinięty płaszczem jak szlafrokiem. Wielki Rodrigo Díaz de Vivar, Cyd, Pan Zwycięzca, XI-wieczny rycerz, a teraz XXI-wieczna atrakcja turystyczna opustoszałego regionu bez morza i plaż. "Szlak Cyda" głosiła tabliczka, którą miał u stóp i naprawdę wydawało się niewykluczone, że tędy przejeżdżał, choć trudno było orzec, w którą stronę. Może, pokłócony z władcą Kastylii, tą właśnie drogą jechał do Saragossy, zaoferować swe usługi Saracenom, z którymi dotąd walczył? Może to tędy wracał, wezwany z wygnania przez króla Alfonsa po sromotnej porażce chrześcijan? A może tędy wiódł swoją armię na podbój Walencji? Betonowy posąg milczał i wlepiał okrągłe ślepia gdzieś w kierunku Burgos. W poliżu nie było nikogo kto mógłby nam cokolwiek wyjaśnić, lub wskazać inne przystanki "Szlaku Cyda". Zostawiliśmy pomnik w spokoju i pojechaliśmy do Silos.



piątek, 2 grudnia 2011

Montserrat. Najlepsza kiełbasa w kraju


Trudno mi powiedzieć, czemu zapamiętuję właśnie takie rzeczy, jeszcze trudniej - czemu miałabym je opowiadać. To chyba trochę niesmaczne, dość przyziemne i trywialne, to mogłoby nawet zakrawać na bluźnierstwo, gdybyśmy chcieli małym grzeszkom nadawać wielkie nazwy. W każdym razie z tego dnia, kiedy wreszcie wybraliśmy się do klasztoru Montserrat, pamiętam głównie kiełbasę.

Mieli stary aparat: nawet sam nie przewijał kliszy (bo był na kliszę): czarny, prostokątny kompakt kodaka, leciutki jak piórko. Po zrobieniu zdjęcia trzeba było naciągnąć film zębatym pokrętłem i mam poważne obawy, że o tym zapomniałam i podwójnie naświetliłam klatkę, że zniszczyłam im to zdjęcie. Ustawili się do niego pod krzyżem, na kamiennym cyplu, skąd było widać Klasztor. Była ich chyba szóstka. Ledwie mieścili się w kadrze: trzy starsze małżeństwa - oni siwi, w swetrach z dekoltem w serek; one niskie, przysadziste, ze starczą nadwagą i włosami skręconymi na wałkach. Zaraz potem zaczęli mówić o sobie. Przyjechali z jakiejś wioski w Estremadurze, 900 km stąd. Musieli należeć do klubu seniora albo zespołu folklorystycznego, czy czegoś w tym rodzaju - mieli własny autokar i zamówioną mszę przed Czarną Madonną. Bardzo chcieli jakoś odwdzięczyć się nam za to zdjęcie, które chyba prześwietliłam i dlatego wyjęli kiełbasę i ser.


Częstowali panowie, głównie jeden: niski, z brzuszkiem i łysiejącymi skroniami. On też opowiadał. - Ser jak ser - mówił. - Ale ta kiełbasa to jest najlepsza kiełbasa w kraju. Robią ją właśnie u nas, w naszej wsi. Znajomy ma zakład. Ta druga też jest niezła, ale to nie to samo. Tylko ta, spróbujcie plasterek. I jeszcze jeden! No, dalej, jesteśmy w górach, trzeba mieć siłę. Wspaniała, prawda? Nigdzie nie robią takich kiełbas jak w naszej wsi. Specjalnie wzięliśmy je ze sobą. Żeby nie jeść byle czego. Kto wie, co oni tu robią w tej Katalonii. No, weźcie jeszcze kawałek na drogę. Prawdziwa estremadurska kiełbasa!


Kiełbasa była tłusta, paprykowa. Wokół ścieliły się mgły. Klasztor Montserrat z figurką Czarnej Madonny, wyrzeźbionej ponoć przez św. Łukasza, to ginął w nich, to znów się pojawiał. Gryźliśmy twarde plastry estremadurskiej kiełbasy, patrząc jak staruszkowie idą na swoją zamówioną mszę. Potem poszliśmy oglądać wykute w skałach pustelnie i zastanawialiśmy się co też mogli jeść tutejsi pustelnicy i czy do końca swych pobożnych dni tęsknili za najlepszymi kiełbasami ze swoich wsi.