środa, 15 sierpnia 2012

Gelves. Horario: wieczór


 Wieczorem, kiedy budzimy się z drzemki, ulicami często niesie się stukot kopyt. Klak-klak-klak po asfalcie. Ciężkie, metalowe żaluzje są opuszczone, w pokoju panuje półmrok i nie widać kto i dokąd jedzie. Potem odzywają się dzwony, trzy dzwony z kościoła Santa Maria de Gracia, których nazw ciągle zapominam zanotować, ale idą jakoś tak: Święta Ana, Święta Izabela, Święta Maria Panna de Coś-Tam. Dźwięk spływa z góry do rzeki - to tanie dzwony, cieniutkie, brzmią blachą, nagrzaną blachą, to taka blaszana godzina, dwudziesta piętnaście, za kwadrans msza, znak, że zelżał już upał i świat na zewnątrz znów nadaje się do zamieszkania.


Więc wychodzimy i idziemy do portu. Do zmroku zostało jeszcze sporo czasu. Port to dobre miejsce o tej porze. Znad Guadalquiviru właśnie zrywa się mocny, gorący wiatr, który roznosi po miasteczku chmury żółtego pyłu. Można tam usiąść i wziąć kawę (choć nikt poza nami nie pija tu kawy o tej porze), i patrzeć jak knajpa Sześć Stóp powoli zapełnia się ludźmi i pomiędzy stolikami krąży pato-perro, kaczkopies, a raczej kaczka-kundel, nakrapiana jak siedem nieszczęść, która żebrze tu o chleb i odpadki, przekonana, że to wszystko jej się należy, a tym, co lekce sobie ważą jej prawa, potrafi zrobić awanturę, taką z gęganiem, wyskakiwaniem w powietrze, machaniem skrzydłami i fruwającym pierzem. Ale można też iść do miasteczka, na główną ulicę Real, gdzie - jeśli się będzie miało szczęście - środkiem jezdni przejadą dwaj ładni chłopcy na pięknych koniach, dwaj chłopcy w dżinsach i skórzanych butach, dwaj chłopcy o prostych plecach. Przystaną przed barem i wdadzą się w leniwą pogawędkę ze starszym panem, który wychyli się z okna na piętrze i będzie ich o coś pytał, a potem odjadą nieśpiesznie, klak-klak-klak kopytami po asfalcie.