niedziela, 7 kwietnia 2013

Pył z landrynek


Chyba już dłużej nie mogę się ukrywać :)
Zwłaszcza, że zaraz wszystko i tak się wyda...
Otóż: 10 kwietnia w księgarniach powinna pojawić się moja książka. Ta o Hiszpanii. Ta, która narodziła się dzięki septimo-piso i dzięki temu, że zagrzewaliście mnie - waszego korespondenta - do walki. Bardzo Wam za to dziękuję. Nie byłoby jej bez Was.

"Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty" nie jest przedrukiem bloga, choć najwierniejsi Czytelnicy Siódmego Piętra odnajdą w niej miejsca lub zdarzenia, o których tu wspominałam. To opowieść o Hiszpanii, jaką poznałam w ciągu pięciu ostatnich lat, jeżdżąc ruta por el interior po zapomnianych miasteczkach Kastylii, Estremadury, Andaluzji i Katalonii w pogoni za najbardziej absurdalnymi iberyjskimi fiestami. Tak, jak napisałam w zapowiedzi na stronach wydawnictwa: to zbiór historii z kraju, gdzie ludzie dla zabawy podpalają styropianowe figury większe od domów, a w święta obrzucają się cukierkami, błotem, zdechłymi szczurami i rzepą. Gdzie w Wielki Piątek bije się w bębny, aż krwawią dłonie, a czarownice odpędza się ciepłą wódką.

"Pył z landrynek" wydaje Wydawnictwo Czarne. Premiera przewidziana jest na 10 kwietnia. We wtorek między godz. 9 a 12 można posłuchać jak opowiadam o książce w radiowej Trójce.

Mam prośbę. Trzymajcie za mnie kciuki!

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Albacete. Procesja bez kapturów


Idą. Ale jak one idą! Ta wyższa, właśnie ta, która niesie sztandar z Najświętszą Panienką Boleściwą i ma blond włosy ściśnięte hipisowską opaską, drąg od chorągwi zatknęła na wypiętych do przodu biodrach; idzie i zerka z ukosa na kogoś w tłumie. Tak zerkają - wierzcie mi! - tylko szesnastolatki w zbyt obcisłych dżinsach na szkolnej dyskotece. To jest właśnie ta maniera zerkania. Zresztą mogę się założyć o co tylko chcecie, że ta dziewczyna ze sztandarem z Matką Boską nie ma więcej niż szesnaście lat, a pod białą, niedbale założoną komżą nosi zbyt obcisłe biodrówki, z których wystaje szczyt pupy. Ta druga, która idzie obok, czarne natapirowane włosy upięła na czubku głowy. Obie mają oczy obrysowane czarną kredką, obu triumfalnie sterczą z ust patyczki od lizaków i obie najwyraźniej właśnie dostrzegły na ulicy znajomego chłopca. Ale trąbki bezlitośnie grają rzewnego marsza, procesja napiera i trzeba iść przed siebie, ku katedrze, wspierając na młodych wypiętych biodrach złoconą chorągiew z Matką Boską.


Potem idą dzieci. Dużo dzieci. Rozłażą się na boki, zagapiają, wpadają na siebie i psują zwarty szyk tej uroczystej wielkoniedzielnej procesji, która przemierza właśnie Albacete. Te starsze w pokutnicze habity powpinały filcowe broszki z postacią nazareno: niektórym spod kaptura widać wypukłe oczy z ruchomymi źrenicami. Poza tymi stworami nikt w Albacete nie założył mrocznej szpiczastej czapy. Ci nieliczni, którzy skądś je mają, niosą je przed sobą zatknięte na kiju. I znów grają trąbki, a kiedy milkną trzydzieści bębnów wygrywa ogłuszający, szarpiący serce i uszy rytm. Procesja posuwa się w przód.

A dalej - dalej idzie paso. Kołyszą się metrowe świece i złocony baldachim nad figurą Najświętszej Panienki. Dwudziestu czterech mężczyzn w białych rękawiczkach ściska drewniane belki, na których wspiera się wielka platforma. Idą szybko i całkiem wesoło. Śmieją się. Żartują. Co chwilę przystają, stawiają ciężar na ziemi, by potem, na znak, podrzucić go wysoko, wysoko w górę na wyciągniętych rękach. - Do nieba z Najświętszą Panienką! - krzyczy wówczas jeden z nich, ten gruby, który z krótkimi siwymi lokami, skrzywionymi ustami i jednym ślepym okiem wygląda jak wesoła wersja Quasimodo.



Przechodzą. Dochodzą. Wyciągają papierosy, komórki. Idą - tym razem na piwo. W białych, czerwonych, zielonych habitach piją je na ulicy. A na koniec, za wszystkimi - w dyskretnej odległości - podążają dwie śmieciarki. Ich wielkie obrotowe szczotki zmywają z jezni papierki po cukierkach, łupki słonecznika i płatki kwiatów. A także wszystkie inne resztki, jakie zostały po wielkanocnej wielkoniedzielnej procesji w Albacete.