czwartek, 30 maja 2013

El Rocío. Muszla na piasku


Bardzo wielu rzeczy nie było w El Rocío, kiedy byliśmy tam my.
Asfaltu - ale jego nie było tu nigdy.
Bardziej rzucały się w oczy inne braki.
Brak powozów.
Brak falban w grochy.
Brakowało szarych kapeluszy. I bardzo wielu koni.
Jakiegoś miliona ludzi.
A przede wszystkim brakowało fiesty.
El Rocío, by być prawdziwe, powinno mieć to wszystko, powinno mieć w sobie milionowy tłum konnych pielgrzymów w falbanach w grochy i szarych kapeluszach, stukot kopyt i kastanietów, gar końskiego rżenia i żarliwych modlitw, płynących z zapylonych ulic wprost ku Białej Gołębicy, która kryła się tu bezpiecznie w swej olbrzymiej białej kamiennej muszli.
Ale my trafiliśmy do El Rocío poza sezonem i jedyne, co dostaliśmy, to pustka, słońce i piach. Najwięcej było piachu.


Leżał wszędzie. Zachłannymi jęzorami wlewał się na jedyną asfaltową drogę, przelotówkę A 483, na której skraj wypluł nas kursowy autobus. Wszyscy inni pasażerowie jechali dalej, na plażę. O tej porze roku - właściwie o każdej porze roku poza Zielonymi Świątkami - w El Rocío nie było nic poza piachem i tylko najbardziej zdesperowani pielgrzymi przyjeżdżali tu, by zapalić długie cienkie świece po euro od sztuki  i prosić o jakiś cud. My także wolelibyśmy oglądać El Rocío kiedy indziej - wiosną, kiedy bagno, nad którym leży jest wciąż mokre i brodzą w nim flamingi, a wszystkie drogi pełne są śpiewu, wozów, koni i ludzi - ale zanim zdążyliśmy tu dotrzeć lato było już w pełni i na wszechobecnym piachu zostały tylko nieliczne ślady kopyt.



Nasze buty zostawiały podobne tropy, kiedy błądziliśmy bez celu pustymi, jednakowymi uliczkami. Tak, wszystkie uliczki w El Rocío były jednakowe. Przecinały się pod kątem prostym, tworząc nieprawdopodobnie regularną siatkę, wypełnioną przez takie same niskie domki z drewnianymi gankami jak z westernu, z poprzecznymi belkami, do których łatwo i z fasonem można uwiązać konia. Koni jednak nie było i wszystkie domy wyglądały na zamknięte na głucho. Tylko wielka schnąca w słońcu kupa nawozu świadczyła o tym, że miasto nie wymarło. I głosy.



Ktoś śpiewał. Dwa męskie głosy, lekko zmącone przez alkohol i andaluzyjski akcent śpiewały coś, w czym dało się rozpoznać hymn ku Matce Boskiej. Poszliśmy ku nim. Za zakrętem ulicy, w podcieniu na tyłach baru stały dwa konie. Miały obojętnie zwieszone łby i wyraźnie czekały na dalszy rozwój wypadków. W ich siodłach siedzieli mężczyźni. Mieli szare spodnie i marynarki, szare kapelusze i butelki z piwem. To oni śpiewali. Kiedy ich mijaliśmy spojrzeli na nas bez zainteresowania, a jeden pociągnął z flaszki. Poszliśmy sobie, żeby im nie przeszkadzać.

W kościele - wielkiej, białej kamiennej muszli, zupełnie absurdalnej pośrodku tego piachu - trwała msza i śpiewano flamenco. Głośno, wesoło, z klaskaniem. Kto nie śpiewał, wymieniał uwagi z sąsiadem, biegały dzieci i robiono zdjęcia. Biała Gołębica była gdzieś w środku tego wszystkiego, cierpliwa i maleńka pod wielkim kapiącym od złota baldachimem i ciężką szatą. Jej także postanowiliśmy nie przeszkadzać. Wyszliśmy na zewnątrz, w rozżarzone słońce i rozpalony piach, dobry dla kopyt lecz nie dobry dla stóp, i brodząc w nim mozolnie powlekliśmy się na autobus. Nie żałowaliśmy już, że przyjechaliśmy do El Rocío poza sezonem. To dziwne, oślepiająco białe miasteczko pośród piachu miało w sobie wszelkie uroki fatamorgany.

A my lubiliśmy paradoksy i fatamorgany.