środa, 26 października 2011

Las Médulas. Taka piękna katastrofa



Ruina montium - tak nazywa się to, co tu zrobiono. Zdewastowano cały górski grzbiet, który ciągnął się stąd aż do oddalonego o 1,5 km jeziora Carucedo. Wysadzono skały. Przeryto i wypłukano 500 milionów ton ziemi. Dla złota. Dla zaledwie pięciu ton żółtego kruszcu, które w ciągu 250 lat udało się wycisnąć z tej nieistniejącej już góry, zanim 18 wieków temu porzucono ją, by zarosła i stała się tym, czym jest dziś. Cudem natury.

To była planowa dewastacja. Najpierw: podbój. Legiony Oktawiana Augusta prą na północ, dorzynając miejscowych. Oczywiście, nie wszystkich, ktoś będzie musiał pracować w kopalniach (wiele wieków później miejscowi zrobią to samo w Ameryce, a powód będzie ten sam: złoto; jest to dowód na to, że Historia lubi korzystać ze sprawdzonych scenariuszy). Więc: podbój. Potem: inżynieria. Trzysta kilometrów kanałów o głębokości 90 cm doprowadza wodę z topniejących śniegów do zbiorników retencyjnych. Robotnicy ryją w skałach strome, ślepe tunele. Na rozkaz tunele zalewa się wodą - sprężone powietrze rozsadza górę jak dynamit. Rumowisko płucze się ręcznie i w kanałach. Złoto osadza się na kratownicach z gałęzi wrzosów, woda odprowadza odpady. Krajobraz zmienia się: góra znika wypruta i zdemolowana, śmieci rosną w hałdy i zatykają strumienie; powstają nowe jeziora.


Przemysł jest tu prawdziwie ciężki. Przy pruciu góry pracuje 10 tysięcy robotników. - Mniej ryzykowne jest szukanie pereł i tyryjskiej purpury na dnie morza niż wydobywanie złota z tych ziem - notuje wciąż młody Pliniusz Starszy, administrator kopalni. Robotnicy nie są niewolni; ich praca jest jednak obowiązkową daniną na rzecz Rzymu. Na wszelki wypadek pilnuje ich zakwaterowany niedaleko legion (w miejscu, gdzie stacjonuje powstanie wkrótce - nazwane na jego pamiątkę - miasto Leon). Każdego roku do rzymskiej kasy płynie z Las Médulas 25 kg złota.

Czy to się w ogóle opłaciło? Czy warto było rozwalać tę górę? Dręczymy przewodniczkę, jest gorąco, ale ma do nas nieskończoną cierpliwość. - Złoto wciąż tu jest - mówi prowokująco. - Jeśli coś znajdziecie, możecie sobie zabrać. Skrobiemy strome ściany. Są miękkie, sypią się pod palcami. - Gdyby napełnić tu ziemią kontener na śmieci, prawie na pewno byłoby w nim tyle złota - przewodniczka rozwiera palce na szerokość ziarenka zielonego groszku, wzrok ma rozbawiony, robi ten kawał wszystkim turystom. - Jakiś czas temu byli tu przedstawiciele firm wydobywczych. Pobierali próbki, ale zrezygnowali. Teraz, żeby opłaciło się wydobywać, w ziemi musi być przynajmniej siedem gramów złota na tonę. Tu jest mniej niż trzy - mówi szczerze.



Ale czy opłaciło się wtedy? 25 kilo złota rocznie. 250 lat eksploatacji. Czy to wystarczało chociaż na opłacenie wojsk? Przewodniczka podchwytuje nasz entuzjazm do matematyki. Po powrocie z kopalni zabiera nas do biura, wyciąga książki o rzymskich monetach. Jeden aureus zawierał 7,85 gramów złota, więc w ciągu roku można tu było wydobyć kruszcu na jakieś 3200 monet. - Ale to nie była najbardziej efektywna rzymska kopalnia na północy Półwyspu - zastrzega. Później sprawdzamy u Normana Davisa: roczny żołd legionisty za Augusta wynosił 225 denarów, czyli 9 aureusów. Legion, który stacjonował w Leonie liczył nieco ponad 5100 żołnierzy. Więc jednak deficyt. Prawdziwy finansowy krach...



Wieczorem wyjeżdżamy na punkt widokowy nad wsią Orellan. Czerwone szpice skał brodzą wśród drzew, które z czasem zarosły opuszczoną kopalnię. Kiedyś była tu wielka góra. Zdewastowano ją dla garści złota niewartej nawet tak dalekiego marszu. Brutalna, bezsensowna destrukcja - oto w czym już od dawna jesteśmy najlepsi. To po nas zostanie. Ale teraz nad Las Médulas zachodzi słońce, ostatnie jaskółki lądują w skalnych szczelinach i rosochatych pniach kilkusetletnich kasztanowców i - jakkolwiek trywialne by to było - nie da się nie zachwycać tym miejscem. Więc zachwycamy się tym, jak pięknie zniszczono tu kawałek świata. Podziwiamy Las Médulas - jedyny w świecie odpad poprzemysłowy na liście dziedzictwa ludzkości UNESCO.


poniedziałek, 17 października 2011

Galicia. Wiedza zdobyta zbyt późno

czytając Camilo Jose Celę po powrocie z Galicii


Za późno. Nie wiedzieliśmy, czego szukać i przegapiliśmy wszystko, a przynajmniej wiele. Mogliśmy chociaż spróbować odnaleźć w Ourense dom publiczny u Szlai, gdzie pod schodami leże miał stary Gaudencjo, który mazurek Ma petite Marianne zagrał tylko dwa razy, w listopadzie 1936 roku, kiedy zabili Chojraka, i w styczniu 1940, kiedy zabili Puszczyka. Oczywiście, ślepy akordeonista nie żył już wtedy, kiedy go nie szukaliśmy (mówią, że zmarł tydzień po Hitlerze), ale nie wiem, czy jest to wystarczająca wymówka, by nie spróbować go odnaleźć.

Za późno. Przejechaliśmy przez Galicię, nie wiedząc, czego szukać i nawet nie zwróciliśmy uwagi na jezioro Antela, na którego dnie leży zatopione miasto Antiochia. Adrien Estevez z Ferreiravella, najlepszy nurek Galicii, próbował kiedyś dla zarobku wyłowić dzwony przeklętego miasta, chroniony przez ciążącymi na nich trzema przekleństwami krzyżem z Caravaki wymalowanym na piersiach, ale nie zdołał ich odczepić i wyniósł na powierzchnię jedynie wieść, że na sercu największego dzwonu powieszony jest wilk, co za niedorzeczność! Oczywiście, jezioro Antela osuszono w latach 50., ale nie wiem, czy jest to wystarczający powód, by nie zboczyć z trasy, żeby je zobaczyć.



Za późno. Wróciliśmy z Galicii, nie wiedząc, że trzema największymi cudami regionu, które pokazuje się turystom, kiedy chce się ich zadziwić, są: klasztor w Oseira, ślad, jaki zostawił diabeł na wzgórzu Cargadoira oraz przyrodzenie niejakiego Rocque'a z Gamuzów, zwanego Klerykiem z Comesañi. Ów ostatni obiekt obejrzeć można było zawsze za cenę dwóch kieliszków trzcinówki, więc nie wiem, czy fakt, że Rocque nie dość, że jest postacią fikcyjną, to jeszcze prawdopodobnie także już nie żyje, jest wystarczającą przyczyną, by zaniedbać zdrową ciekawość cudu.

Za późno. Opuściliśmy Galicię nie wiedząc, czego powinniśmy byli szukać i przegapiliśmy wszystko, a przynajmniej wiele. Jest to dobra nauczka na przyszłość. Następnym razem, zamiast przewodnika Pascala, należy zabrać w drogę "Mazurek dla dwóch nieboszczyków".

niedziela, 2 października 2011

Salamanka. Pęknięte katedry

1 listopada 1755 r., o dziewiątej czterdzieści rano, kiedy trzęsienie ziemi i tsunami doszczętnie niszczyło Lizbonę, w odległym o 471 km mieście musiał dać się słyszeć szczególny odgłos. Gdyby to był komiks, na niebie pojawiłby się dymek z napisem: "CRAAAAACK!". Właśnie - craaaack! - pękały katedry w Salamance*.

Szliśmy po dachach. Tak to sobie wymyśliliśmy jeszcze poprzedniego wieczoru: pójdziemy dachami, zaczniemy od wież (ten szlak nazywał się Ieronimus, na cześć biskupa, który wolał walczyć u boku Cyda niż odmawiać różańce). Byliśmy już wysoko, gdzieś między dzwonnicami starej i nowej katedry, kiedy usłyszeliśmy to po raz pierwszy. Słońce prażyło tu niemiłosiernie, pachniało rozgrzanym ołowiem i gołębimi piórami, a w powietrzu trwał - nieprzerwany i cichutki jak oddech - dźwięk sprzed dwustu pięćdziesięciu sześciu lat. Craaaaack...


- Craaaack...! - szeptała spięta żelaznymi klamrami wieża. Rysa cięła ją z góry na dół, jak cienka czarna błyskawica. - Craaack...! - zgrzytał kamienny portal; fragment nadproża wisiał w nim, zaklinowany między dwoma kamieniami. W szczeliny można było włożyć ręce. - Craaaack...! - warczały zmyte przez deszcze, bezkształtne gargulce. Ich szyje obejmowały grube, żelazne obroże, jakby zzieleniałe od mchu bestie miały zerwać się z uwięzi i runąć w dół, na nieświadomych niczego przechodniów...

W pękniętej ścianie tkwiły pęknięte drzwi. Przeszliśmy przez nie i znaleźliśmy się w środku. Koronkowa galeryjka wisiała przy murze jak pajęcza nić. Niżej była przepaść trzech wielkich naw: z tej perspektywy mury wydawały się nie grubsze niż skorupka wydmuszki. I ta wydmuszka również była pęknięta.



- Craaaack...! - skarżył się święty z uróżowionymi policzkami. Złoty medalion, w którym tkwił, niemal wyłuskała z muru szeroka szczelina. - Craaaack...! - trzeszczały żebra w rozerwanym łuku, podtrzymującym sklepienie. - Craaack...! - straszyły rzeźbione aniołki, dźwigające naszą galeryjkę. Ich wątłe skrzydełka nie radziły sobie z ciężarem balkonu; szereg rwał się i nie trzymał linii. Wydawało się, że jeszcze chwila-moment i pierwsze skrzydlate dziecko odpadnie nam spod stóp i poszybuje w dół, ku posadzce. - Craaack...

Lecz, oczywiście, nic się nie poruszyło. Wszystko trwało w bezruchu, zastygłe w rozpadzie jak na zdjęciu z eksplozji: rysy i kamienie, szczeliny i łuki, rzeźby i balustrady. I tylko w nieruchomym powietrzu brzęczał dźwięk sprzed 250 lat: nieustanne, wieczne craaack...!, tak ciche, że przecież wcale nie było go słychać.


------
* Salamanka ma dwie katedry - starą i nową - zbudowane tuż przy sobie, tak, że niemal łączą się ze sobą murami.