czwartek, 30 września 2010

Hic sunt leones



- Proszę nie fotografować mnichów, jeśli się pokażą - mówi przewodnik głosem, którym zabrania się karmić lwy. Idziemy posłusznie: stadko turystów na gotyckim safari, pod żebrowymi sklepieniami. Niezgrabnie przekradamy się przez ażurowe krużganki, wypatrując, czy nie mignie gdzieś skwarek biało-czarnej cysterskiej sierści. - Wciąż mieszka tu 29 braci - zapewnia przewodnik. Więc zaprawdę - rezerwat.

Idziemy. Przez olszynę cienkich kolumn, wąwozem claustrum, w półmroku. Żebra krzyżują się nad naszymi głowami jak konary. Słychać szmer wody - to jeszcze fontanna, czy już wodopój? Nie wiadomo. - Woda jest zdatna do picia - ogłasza przewodnik.



Poblet ma w nazwie topole. Dziewięćset lat historii: pierwsze pola na pustkowiu, wojny, rzezie, ucieczki, powstania, rabunki. "Zawsze chciałem zamordować mnicha" - pisał Eco i cóż, w klasztorze w Poblet innym ludziom wielokrotnie się to udało. Ale my przychodzimy w pokoju, a nasz przewodnik-tropiciel dba, byśmy nic nie upolowali. Przez szklaną szybkę pokazuje nam: tu refektarz, tu mnisi jedzą. Biblioteka. A tutaj dormitorium, mnisi mają tu swe leża, teraz za dnia, oczywiście ich tu nie ma... Proszę, proszę dalej, wspinamy się po schodach, niech nikt nie zostanie w tyle, nie zatrzymujmy się zbyt długo, nasz zapach mógłby tu zostać i zmącić świętą aurę, a wówczas mnisi opuściliby znów to miejsce, by już do niego nie powrócić.

Wchodzimy do kościoła. Mrok, chłód i kamień. Kamienni władcy śpią w kamiennych sarkofagach, jakby ktoś przyciągnął ich łóżka przed ołtarz. Nogi wspierają o lwy. Ten szczupły, z równą brodą, to Jaime el Conqueror, Jakub Zdobywca. Zawinął szpiczaste stopy wokół kociego grzbietu i wygląda jak poziomy nietoperz. Ojciec nie chciał go spłodzić, poddani musieli schwytać go w pułapkę. Opowiem Wam kiedyś tę historię, znam huncwota, który ją spisał. To dowcipniś, wierzcie mi, dowcipniś i spryciarz. Powinniście go poznać, a w tym celu chodźmy stąd.

Nie płoszmy mnichów.


sobota, 25 września 2010

Baśń o Alhambrze


 Czytając Washingtona Irvinga w Granadzie


Mateo Jimenes miał 17 lat, mówił o sobie, że jest synem krawca oraz Alhambry i znał wszystkie baśnie arabskich nocy. Każda baśń Mateo zaczynała się tak: "Dawno temu, kiedy Granadą rządzili Maurowie..."; w  każdej było złoto, ukryte w fontannie i księżniczka, zamknięta w wieży. Moja baśń nie jest taka stara. Nie ma nawet stu lat. Są w niej fontanny, ale nie ma złota. Na pozbawione księżniczek wieże wieczorami wspinają się chłopcy z wędkami. Wysuwają wędziska przez strzelnicze okienka i - zamiast gwiazd - łowią jaskółki. Moja baśń jest młodsza niż baśnie Mateo. I Mateo też w niej jest.


 Pamiętam wszystkie rozjazdy: ten fatalnie oznaczony, niebezpieczny skręt przy Alhama de Murcia, skarpę Aledo majaczącą po prawej, przed wąwozami Lorki, potem potężną górę, pod którą siedziały bliźniacze miasteczka -  pierwszy zjazd w prawo na Velez Rubio, drugi na Velez Blanco - wreszcie pierwsze bielone jaskinie, kiedy dojeżdżało się do Bazy oraz ten absurdalny, rozmigotany zagajnik jasnozielonych topoli przy obwodnicy Guadixu. I jeszcze nieskończony pas drzew oliwnych - karnych jak żołnierze w szeregu, lekko wsparty o zbocze gór; pamiętam, że kiedy je mijaliśmy wszystkie były ścięte szronem i wyglądały, jakby zrobiono je ze srebrnego drutu. Siódme góry, bezużyteczne szczegóły...

W rzeczywistości moja baśń powinna zaczynać się tak: kiedy w 1829r., po ukończeniu biografii Kolumba, Washington Irving wyrusza z Sewilli ku Granadzie, o Hiszpanii wciąż można pisać książki podróżnicze. Przedsionek Afryki, dziki kraj, konie, muły, strzelby, wino w bukłakach, noclegi w karczmach. Irving zabiera naddatek dolarów dla grasujących po pustkowiach bandytów. To lepsze niż jazda z pustymi kieszeniami - bandyci ryzykują szubienicą i bardzo, ale to bardzo nie lubią ryzykować na próżno.


Alhambra, do której Irving dociera, nie jest jeszcze zabytkiem z internetowym systemem rezerwacji biletów. Jest romantyczną ruiną, zamieszkałą przez żołnierzy-inwalidów, biedotę i cudaków. Pisarz nie szuka przewodnika, to przewodnik znajduje jego. - Soy el hijo de la Alhambra. Jestem synem Alhambry - przedstawia mu się Mateo i od tej chwili wszystko przecieka w baśń. Za bramą z Kluczem i Dłonią zaczyna się druga strona lustra.

Mali chłopcy łowią tam z wież jaskółki na wędkę. Pod schodami mieszka Królowa Ostryg, wdowa po pięciu i pół mężach. Pulchna, pięknooka Dolores, która nie przeczytała w swym życiu więcej niż trzy książki, rozpacza po zdradzie gołębia. Nocami na dalekich stokach Sierra Nevada płoną ogniska zbieraczy lodu, a z dołu, z Granady niesie się stukot kastanietów. Pisarz otwiera tajemnicze drzwi i nocą błądzi po pałacach Nasrydów...



To wszystko prawda - i to jest baśń. Szczęka elektroniczna bramka, piszczy czytnik kodów, strażnik każe przełożyć plecak na brzuch. Nie ma już nietoperzy w Pałacu Lwów i wszyscy wchodzimy sobie w kadr z widokiem na patio księżniczki Lindaraji. A księżniczka, wierzcie mi lub nie, jest tak samo prawdziwa, jak siedemnastoletni Mateo, syn krawca i Alhambry, który znał wszytskie legendy i którego może nigdy nie było. Yes, indeed, "I am always at a loss to know how much to believe of my own stories", mr Irving.

W mojej kulawej baśni jego historie opowiada plastikowy audio-guide.


 "Alhambrę" Washingtona Irvinga można w oryginale przeczytać na stronach biblioteki University of Adelaide

czwartek, 9 września 2010

Niedziela w supermarkecie Europa


Kolejka zaczynała się kilometr przed granicą i sunęła wolno po mokrym asfalcie, pod ołowianym niebem. Z daleka wydawało się, że wstrzymuje ją zwykły opór materii; jakby po prostu brakowało miejsca i trzeba było czekać aż ktoś opuści kraj, zanim kolejny samochód będzie mógł się w nim zmieścić. Z bliska okazywało się, że to właściwie prawda. Może Andora ma 468 km kwadratowych, ale większość to strome stoki gór. I półki.

Była promocja na romańskie kościółki. "Miłośnicy sztuki romańskiej - mówiła reklama - staną jak wryci, gdy ujrzą wspaniałą cylindryczną wieżę dzwonną kościoła Santa Coloma". "Koniecznie trzeba zobaczyć - zachęcał folder - słynny fresk w koście Sant Marti, ukazujący bestię z rozdwojonym ozorem podobną do wilka". Skusiła nas bestia, minęliśmy granicę - i niechcący wjechaliśmy do supermarketu. W dodatku zamkniętego.

Kraty, rolety, spuszczone żaluzje. Pogaszone światła. Zza ciemnych, szklistych fasad wystawały nieudolnie ukryte białe cielska magazynów. Tabliczki z nazwami miast (może były to wsie) stały między nimi, jakby ktoś postawił je tam dla żartu. Z reklam patrzyli zbyt duzi ludzie o zbyt białych zębach. Auta nie zatrzymywały się i chodniki były puste. Nie pamiętam ani jednego sklepu spożywczego, było za to dużo stacji benzynowych, jakby w tym kraju mieszkały tylko samochody. Zimny górski wiatr niósł zapach benzyny, smaru i śniegu.

W końcu zaparkowaliśmy i poszliśmy poszukać kościółka. Stał w drugim rzędzie, za magazynami, obok luksusowych bloków z szarego kamienia i wyglądał jak własna makieta. Całkiem, jakby wczoraj ktoś ułożył go na równo wystrzyżonym trawiniczku z łupku, kupionego w supermarkecie. Oczywiście, był zamknięty i jeśli w środku były jakieś bestie, nie mogły wyjść. W trawie przy ogrodzeniu kryły się dwa miniaturowe groby. Jeden należał do kobiety, drugi do dziewczynki.

Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy w góry. Droga kończyła się przy wyciągu narciarskim. Leżał na niej śnieg. Na asfalcie ktoś napisał wielkimi literami: "Will you marry me?" i "Go, Lance, go!". Zjechaliśmy na dół. Przy głównej ulicy stał inny kościółek. Też był maleńki i strzelisty, ale zrobiono go ze szkła i aluminium. Wokół fasady wił się jasnozielony baner. Kiedy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to nie kościół, a bank. Też był zamknięty. Wciąż nigdzie nie było ludzi. Może siedzieli pozamykani w blokach z szarego kamienia, a  może nigdy ich tu nie było. Jak w nieczynnym supermarkecie.

Poddaliśmy się i nie szukaliśmy już więcej. Zapytaliśmy faceta ze stacji benzynowej, gdzie możemy jechać na zakupy. Popatrzył na nas jak na wariatów.
- Przecież jest niedziela - powiedział.