środa, 10 grudnia 2008

Mała Brytania



Podobno zdarza się, że gdy na andaluzyjskim wybrzeżu świeci słońce, czubek Skały pokrywa kożuch gęstej mgły. Hiszpanie mówią wtedy, że Anglicy potrafili odcisnąć swoje piętno nawet na pogodzie, a Brytyjczycy - że ojczyzna przesyła Gibraltarowi swój pocałunek.
Tak było i tym razem. Kiedy wyjrzeliśmy rano przez okno, wielka szara chmura tkwiła nabita na szczyt Skały, kryjąc go skutecznie. W powietrzu było czuć mżawkę. Prawdziwie angielska pogoda...

Angielskie było też śniadanie, piętrowe autobusy, czerwone budki telefoniczne, i kelner, który w pubie Pod Końską Podkową, serwował apple pie i afternoon tea, kłaniając się z flegmatycznym angielskim "sir". Na chwilę opuściliśmy Hiszpanię i znaleźliśmy się w innym świecie: w Gibraltarze - Wielkiej... a właściwie Małej Brytanii.

Anglicy rządzą tu od 1704 r. Przetrwali 14 hiszpańskich oblężeń. Otoczyli Skałę fortyfikacjami, najeżyli działami, przeryli tunelami, by skuteczniej ostrzeliwywać atakujących, sprowadzili małpy, by ćwiczyć na nich strzelanie (to ta mniej sympatyczna wersja legendy o pochodzeniu gibraltarskich makaków).

Jak to możliwe, że Hiszpanom nigdy nie udało się odzyskać Gibraltaru? Cóż, debatowaliśmy nad tym bez przerwy: oglądając stutonowe działa i świeży wrak statku, który pękł na pół u podnóża latarni morskiej, wdrapując się na kolejne baterie i fortyfikacje, zdobywając stromy czubek Skały i penetrując wydrążone w niej tunele... I właściwie to nie wiemy, czemu Hiszpanom nie udał się żaden szturm. Zresztą, chyba mają z tym pewien problem, bo pierwszy drogowskaz z nazwą "Gibraltar" znaleźliśmy dopiero 12 km przed celem, dzięki Erice (kapryśnemu duchowi naszego GPS-a) zjechawszy uprzednio z autostrady. A wszyscy hiszpańscy znajomi solidarnie nas uprzedzali: - Gibraltar? Przecież tam nic nie ma...

Brak komentarzy: