wtorek, 21 lipca 2009

Gora San Fermin!



Już po fieście. 14 lipca dziki tłum na placu przed ratuszem ze świecami w dłoniach i łzami w oczach odśpiewał "O, ja biedny", zdjął z szyi czerwone chusteczki i po raz ostatni poszedł się upić. O świcie następnego dnia miasto powoli zaczęło wracać do normy. Z ławek i trawników pomału zwlekali się trzeźwiejący pijacy. Zawsze gotowi pampeluńscy śmieciarze zebrali ostatnie butelki po szampanie, rumie, winie, piwie i whisky oraz puste już, pięciolitrowe plastikowe baniaki po sangrii. Uliczni muzykanci odsypiali zdarte gardła. Rozebrano drewniane bariery do zabezpieczenia encierro. Tłum przeniósł się na dworce i wylotowe ulice. Milion turystów opuszczało 200-tysięczną Pampelunę.

I jeszcze tylko 15 lipca rano, punktualnie o ósmej, ci, którzy nie mogli znieść, że tego dnia nikt nie wypuści już byków na 846-metrową trasę, ustawili się na ulicy w desperackim oczekiwaniu. Bywały lata, kiedy w zastępstwie byków, pozwalali się ścigać wielkiemu miejskiemu autobusowi, ale odkąd zlikwidowano linię, powodem do biegu mogło być wszytko. Ciężarówka, prywatny samochód, rowerzysta... Cokolwiek, by jeszcze raz popędzić przez wąskie uliczki, które tak już przesiąkły alkoholem, moczem i resztkami jedzenia, że chyba nigdy nie pozbędą się specyficznego zapachu, zapachu San Fermin.





Brak komentarzy: