I dlatego wróćmy jeszcze na chwilę na Azory, dobrze?
Bo Azory są zielone. Azorska zieleń ma niesamowitą, soczystą, jaskrawą barwę - barwę o ton jaśniejszą niż w Polsce, młodziutki kolor wczesnej wiosny, który sprawia, że człowiek, który za długo mieszka na pustyni, czuje się tu jak u Tolkiena w Shire...
Prom z Terceiry na Faial przybił do portu w Horcie późnym wieczorem. Nie planowaliśmy w ogóle odwiedzać tej wyspy. Bruno, niepoprawny lokalny terceirski patriota, pytany o jej atrakcje, wzruszał tylko ramionami. - Caldeira, wulkan, knajpa, nic tam nie ma - mówił. Ale port w Horcie - to była jedyna możliwość, żeby z Terceiry dostać się na Pico, a czarna jak noc Pico kusiła nas swoim szpiczatym czubkiem i sławą najwyższego szczytu Portugalii.
Kiedy planowaliśmy wyjazd na Azory, z bólem serca ograniczyliśmy się do czterech wysp. Byczej Terceiry, szpiczastej Pico, najdalej na zachód wysuniętej Flores i największej Sao Miguel, skąd odlatywał powrotny samolot. Chcieliśmy przemieszczać się między nimi promami - zawiłe, upstrzone tajemniczymi skrótami rozkłady jazdy wisiały w internecie; nawet nie próbowaliśmy ich rozwikłać, całą wiarę pokładając w portowych kasach. Na miejscu jednak promowa łamigłówka nie chciała rozjaśnić się ani na jotę. Na próżno biegaliśmy między biurami dwóch konkurencyjnych kompanii. Wodoloty na Flores odpływały raz na dwa tygodnie - wybierając któryś z nich żadną miarą nie mogliśmy zdążyć na samolot. Statki kursujące na bliższe wyspy zataczały po oceanie dziwne kółka, co jakiś czas z niepojętych przyczyn zmieniając trasy, porty, dni tygodnia i godziny. Nic nie zazębiało się ze sobą, wszystko rozłaziło i w końcu, z długich obliczeń przeprowadzanych na kanapie w biurze turystycznym, wyszło nam, że musimy porzucić marzenia o najdalszym zachodnim kraniuszku Europy, zmienić porty na Pico i zahaczyć o nieplanowany Faial, o którym Bruno mówił, że poza caldeirą, wulkanem i żeglarską mekką Peter's Cafe w sumie nic tam nie ma. Jakby tego wszystkie było mało, prom na Faial przypłynął na Terceirę z dobowym opóźnieniem, o dziwnej i nieistniejącej w rozkładach godzinie...
Tak więc na Faial dotarliśmy późno w nocy, po ciemku minęliśmy upstrzony żeglarskim graffiti port i dopiero rano - rano poraziła nas zieleń. Za naszym oknem rozciągała się olbrzymia, jaskrawo zielona łąka, na której spokojnie pasły się krowy, a dalej, za ledwie kilkukilometrowym pasem błękitnej wody, w niebo bił szpiczasty czubek Pico.
Następnego dnia ruszyliśmy do caldeiry.
Azory są puste w środku. Wszystkie. A przynajmniej takie wrażenie odnosi przybysz, który z wybrzeża nieustannie pnie się wzwyż, ku górze w samym środku wyspy, by przekonać się, że tam, gdzie powinien być szczyt, zieje głęboka, pusta dziura o urwistych brzegach. Caldeira czyli po portugalsku "kociołek", to wielkie zapadlisko w miejscu, gdzie dawniej był stożek wulkanu. Każda wyspa ma taki swój kociołek, czasem wypełniony jeziorkiem, a czasem po prostu uroczo porośnięty trawą, z wielkimi, dzikimi żywopłotami hortensji i krowami pasącymi się malowniczo na samej wąziutkiej krawędzi. Wokół śpiewają skowronki, dziewczyny chodzą boso, hortensje pachną i ta sielanka naprawdę przypomina wesołe Shire.
Wśród brzęczenia pszczół i porykiwania krów zeszliśmy ze szczytu caldeiry, bez wielkiego trudu złapaliśmy stopa i ruszyliśmy na zachód.
A potem minęliśmy latarnię morską i - nagle - znaleźliśmy się w Mordorze, na stokach Orodruiny. Nawet trawa znikła. Przed nami, na stromych, osypujących się zboczach, wiła się ścieżka, która prowadziła do wulkanu.
We wrześniu 1957 r. na Faial zatrzęsła się ziemia. Morze na zachód od wyspy zasyczało i wypuściło gigantyczny grzyb pary, popiołu i pyłu. Na jego tle wielka latarnia morska wyglądała jak miniaturka ze sklepu z pamiątkami. Rozpoczął się, trwający 13 miesięcy, wybuch wulkanu Capelinhos. Przez ten rok na Faial działy się rzeczy niezwykłe i przerażające. Padały deszcze popiołu. Przy zachodnim brzegu pojawiały się i tonęły kolejne wysepki. Na wodzie rozlało się wielkie jezioro lawy. Ziemia drżała, jakby wyspa lada moment miała rozpaść się na pół. Nic więc dziwnego, że prawie połowa mieszkańców Faial uciekła wówczas do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Ich dzieci przyjeżdżają tu teraz na wakacje, przywożąc nabyty amerykański akcent. - Dom moich rodziców wciąż tu stoi - pokazywał nam pięćdziesięcioparolatek, który podwoził nas do wulkanu.
Oczywiście, wspięliśmy się na Orodruinę. Na jej czarnych stokach wciąż leżą gładkie wulkaniczne bomby. Z rozpadlin w ziemi bucha niepokojąco ciepłe powietrze - przypominając, że pod stopami drzemie siła, która wydźwignęła tony skał na wysokość 160 metrów n.p.m. i przysporzyła wyspie Faial oraz Portugalii 600 m2 powierzchni.
A później... Później popłynęliśmy na Pico.
5 komentarzy:
Piękne... A na moich Azorach drzewa dostały złotych plamek, a sąsiedni żywopłot sczerwieniał w ciągu jednej nocy. Na wiosenną zieleń trzeba teraz poczekać parę miesięcy. I też mam czasem wrażenie życia na wulkanie, tylko o nieco innym charakterze ;)
Tłumaczyłam Azorczykom, że my też mamy swoje Azory :) I to podwójne - w Krakowie i w budzie. Ale nie wiem, czy to ostatnie bardzo im się spodobało ;)
Ha, moze Tolkien tez tam byl? Niesamowite miejsce.
Nie wykluczam :) Ja bym tam została...
Dobrze,że u nas nie ma wulkanów...
Pierwsze zdjęcie cudo!
Wspaniała zieleń.
Prześlij komentarz