czwartek, 24 grudnia 2009

Niech nad Wami czuwa Matka Boska Piorąca


Hiszpańskie szopki nie kłamią. Zanim doprowadzą do cichego żłóbka, przewłóczą człowieka przez pół placu prac polowych i domowych obowiązków. W hiszpańskich szopkach wre robota. Sadzi się kapustę (z brukselki), pierze w strumieniu i miesza w garze warząchwią. Jak  w życiu. Niech więc w wirze świątecznych przygotowań czuwa nad Wami Matka Boska Piorąca, a potem, kiedy już okna będą pomyte, podłogi wypastowane, karp wypatroszony i wyszorowana wanna, usiądźcie i cieszcie się w te Święta Świętym Spokojem.
Czego Wam i sobie życzy,
(KK)

czwartek, 17 grudnia 2009

Czytając Potockiego na autostradzie



"Hrabia Olavidez jeszcze nie był sprowadził osadników do gór Sierra Morena. Strome to pasmo, które oddziela Andaluzję od La Manchy, zamieszkiwali wówczas kontrabandziści, rozbójnicy i kilku Cyganów, o których mówiono, że pożerali ciała zabitych wędrowców."
- To napewno jest w tym kierunku?
- Tak, tak. Normalnie autostradą tak jak na Cartagenę i na wysokości Goru powinien być zjazd.
- Ale mam zjeżdżać na ten Gor?
- Nie, właśnie w drugą stronę. Na Gorafe.
- To jest jakieś duże miasto?
- Nie, wiocha maleńka.
- To poszukaj jakiegoś dużego miasta gdzieś dalej, przecież na wiochę nie będzie zjazdu...
- Ale tam już nie ma miast. Tam już w ogóle nic nie ma za tym Gorafe.
- Droga się kończy?
- Nie. Ale nic przy niej nie ma...
"Podróżny, który odważył się zapuścić w tę dziką okolicę, napastowany bywał (jak mówiono) przez tysiączne okropności, na których widok drżeli najbardziej odważni. Słyszał płaczliwe głosy mieszjące się z hukiem potoków, wśród poświstu burzy mamiły go błędne ogniki, a niewidzialne ręce popychały go w bezdenne przepaście."
- ...kurczę, nie wiem, czy zdążymy. Ściemnia się.
- Jest zjazd na Gor. Mam zjeżdżać?
- Tak! Nie! Czekaj, nie na Gor! W drugą stronę, na Gorafe!
- Nie ma Gorafe, jest Las Viñas. Jechać?
- Czekaj! Dobra, jedź! Jedź na Las Viñas.
- Co tam ma w ogóle być?
- Parque Megalitico, ponad 200 dolmenów, na zdjęciu wyglądają na całkiem wielkie...
- A to całe Badlands? To też tam?
- No właśnie nie wiem, nie wynika z mapy. To Badlands to niby jest tu wszędzie.


 "Trzeba przyznać, że dolina Los Hermanos zdawała się nader przyjazną dla zbójeckich przedsięwzięć, zawsząd bowiem dostarczała złoczyńcom miejsca schronienia. Co chwila zatrzymywały podróżnego skały odwalone z gór lub odwieczne drzewa wywrócone przez burze..."
 - ...kupa kamieni.
- No, na zdjęciu wyglądało lepiej. Zobacz, takie stojące i z daszkiem... To, co, wracamy?
- Ale może nie tą samą drogą, dość tego żwiru. Tam przed nami jest zjazd do wąwozu, wygląda lepiej niż ta szutrówka. Przed chwilą schodził tamtędy facet z krową.
- To się zdziwi jak zobaczy polską rejestrację.
- O ile go dogonimy.
- Jak go mamy nie dogonić?
"Wprawdzie można było czasami znaleźć na tej strasznej drodze jakąś ventę, czyli samotną gospodę, ale duchy, bardziej diabelskie niż sami oberżyści, zmusiły tych ostatnich do ustąpienia im miejsca i oddalenia się w kraje, gdzie jedynie głos ich sumienia przerywał im spoczynek, a - z dwojga złego jedno wybierając - oberżyści woleli z tym drugim mieć do czynienia." 
- ...z daleka wyglądało to trochę lepiej... Zdawało mi się, że tu będzie asfalt.
- A facet z krową? Nie ma go. Jesteś pewien, że tędy schodził?
- Pewnie. Przecież nie ma tu innej drogi.
- Ciekawe, czy w tym miasteczku już widzieli samochód z polską rejestracją...
- Zatrzymujemy się tu na kawę na końcu świata?
- Nieee. Jedźmy do tej nawiedzonej gospody.
- A znajdziesz ją?
- Tak, tak. Na pewno. Będzie drogowskaz. To jest to miejsce, gdzie się zawsze zatrzymujemy w drodze z Granady. Stacja benzynowa i ta dziwna knajpa. Już dwa razy zmienialiśmy się tam za kierownicą, całkiem przypadkiem zresztą. I jakoś tak czułam, że ta nazwa mi coś mówi. Aż dziwne, że nie skojarzyłam wcześniej.
- A jak to się nazywa?
- Venta Quemada. Spalona Gospoda.

"Im bliżej zbliżałem się do gospody, tym milczenie głębszym mi się zdawało. Nareszcie przybyłem i ujrzałem przy wejściu skarbonkę przeznaczoną do zbierania jałmużny, na której wyczytałem następujący napis: "Panowie podróżni, módlcie się przez miłosierdzie za duszę Gonzaleza z Murcji, dawnego gospodarza Venta Quemada. Nade wszystko zaś mijajcie to miejsce i pod żadnym warunkiem nie przepędzajcie tu nocy"."
- Tu?
- Tu, tu. I teraz na stację benzynową...
- Czemu na stację? Zjedźmy do miasteczka, na pewno będzie jakiś bar.
- A znasz lepszy odpowiednik starych samotnych gospód na szlaku niż knajpa przy stacji benzynowej? To byłby taki znak czasów...
- Ale przejedźmy się przez miasteczko.
- ...ale ciemno...
- ...ciemno...
- ...i gdzie są wszyscy?
- ...ani jednego światła w oknach, ani pół baru...
- ...to nie jest normalne... znasz jakąś hiszpańską wiochę, w której nie ma baru?
- Żadnej...
- To jedźmy już na tę stację. Mówię ci, to będzie taki znak... Znak czasów...


- I co napiszesz?
- O knajpie?
- O knajpie.
- Bo ja wiem? Że dużo dymu, ciepło, że przez półotwarte drzwi do kuchni widać ogień w piecu, że dużo ludzi i wcale nie wyglądają jakby się bali przepędzać tu noc... Że dziewczyny jak z dyskoteki i wcale nie przypominają tajemniczych Mauretanek. No, nie wiem. Może, że kawa mocna i czuć w niej fusy?
- To, co? Jedziemy?
- Jedziemy...
"Nareszcie ocknąłem się naprawdę. Słońce paliło mi powieki i ledwie zdołałem je podnieść. Ujrzałem niebo, znajdowałem się na wolnym powietrzu, ale blask mnie oślepiał. (...) Gdzież znajdęwyrazy, aby opisać grozę, jaka mną owładnęła. Leżałem pod szubienicą Los Hermanos. Trupy dwóch braci Zota nie wisiały, ale spoczywały po obu moich stronach. Bez wątpienia całą noc między nimi przepędziłem. Spoczywałem na potarganych postronkach, resztkach kół, odłamkach szkieletów i ohydnych łachmanach, które po zgniciu ciał odpadły od kości..."
 Jan Potocki, "Rękopis znaleziony w Saragossie"
Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2003

wtorek, 15 grudnia 2009

Dwadzieścia stopni wewnątrz


- Można zwiedzać! Można wejść do środka!
Jaskiniowiec był niziutki i krzepki, miał twarz wygarbowaną suchym wiatrem, a na widok wielkiego aparatu zakrzyknął na zachętę: - Można! Można fotografować!

W jego jaskini było bielutko, czyściutko i uroczo jak w cepelii. Przy wejściu stał dyskretnie wielki gliniany talerz z kilkoma monetami. Obejrzeliśmy pokoik. Obejrzeliśmy kuchnię. Obejrzeliśmy salon z nowiutkim elektrycznym kominkiem. Zajrzeliśmy do sypialni. Gospodarz przyglądał się nam z zadowoloną miną. Być może była to duma (nasz przewodnik informował: "mieszkańcy z dumą pokazują turystom swoje jaskinie").
 - Piękne miejsce. Ktoś tu nadal mieszka?
Gospodarz jaskini zakołysał się na piętach i zaraz stało się jasne, że nie po raz pierwszy jest zwiedzany.
- Mam 64 lata, żonę, dwóch synów i czwórkę wnucząt: trzech chłopców i dziewczynkę - wyrecytował na jednym wydechu. - Mamy w okolicy jeszcze jedną jaskinię. Drugą. Tam gotujemy, a tu przychodzimy spać. Tu nie gotujemy. Temperatura przez cały rok utrzymuje się na poziomie 18-20 stopni.


Ale to już wiedzieliśmy. Miła pani w jaskini-muzeum powiedziała nam, zanim zdążyliśmy zapytać.
- Guadix liczy 20 tys. ludzi, z czego prawie jedna czwarta mieszka w jaskiniach. Niektóre z nich to luksusowe rezydencje, z wodą, prądem, gazem, internetem i wszelkimi wygodami. Temperatura wewnątrz przez cały rok utrzymuje się na poziomie 18-20 stopni...

Ścieżka prowadziła na wzgórek. A właściwie na dach, bo wprost z ziemi wyrastał tu biały komin. Ze szczytów sąsiednich pagórów sterczały anteny telewizyjne. Wokół, jak okiem sięgnąć, w pofalowanym gruncie tkwiły bielone frontony i dobudówki. Młody jaskiniowiec, który ze swoją komórką przysiadł między kominami, obrzucił nas obojętnym spojrzeniem. Może stukał smsa do dziewczyny, może w coś grał, ale wyraźnie za ciasno było mu na to w jaskini.


Między kominami wiły się ścieżki, więc poszliśmy na spacer - po wzgórzach, po dachach. Ujadały psy, różnokolorowe koty przyglądały nam się z wysokości śmietników do segregacji. Suszyło się pranie. Przed niektórymi jaskiniami parkowały nowe samochody, gdzie indziej kłębiły się zwoje pordzewiałego drutu, skorodowane garnki bez dna i krzesła bez siedzeń. Jaskinie Guadixu zawsze były schronieniem dla tych, których nie stać było na budowę domu: prześladowanych Morysków, XIX-wiecznych osadników, robotników z lat 50., Cyganów i wagabundów wszystkich epok. Były suche i ciepłe, bo, w przeciwieństwie do naszego mieszkania na Siódmym Piętrze, temperatura wewnątrz od setek lat utrzymywała się na poziomie 18-20 stopni.