wtorek, 26 października 2010

Peralada. Fałszywe przesłanki



Miasteczka w Katalonii przypominają kamienne labirynty, ale są to labirynty dziwne. Nie można w nich zabłądzić. One tylko wyrzucają. Ulice biegną po łuku, wiją się wokół centrum i odrzucają obcego z niewidzialną siłą odśrodkową, jakby broniły czegoś, co jest w środku.

Peralada nie była inna. Główna uliczka wiła się miękko i z łagodnym uporem wypychała nas na zewnątrz. Wracaliśmy na nią zdeterminowani. Skręcaliśmy w jakieś nieprawdopodobne zaułki i znów wylatywaliśmy. Wszystkie domy przy plaza mayor były mniej więcej tej samej wielkości, więc szukaliśmy czegokolwiek: napisu, tabliczki, pomnika, ale niczego nie było i chude koty patrzyły z litością na naszą walkę. Jeden z nich, biały z rudo-pręgowanym ogonem, miał spotworniałe oko: rozpychało mu oczodół niczym szklana kulka w kolorze chorego, mętnego błękitu. Trafialiśmy na niego za każdym nawrotem - mały minotaur, królik-przewodnik w zbyt łatwym labiryncie. Nie ma przypadków, są tylko fałszywe przesłanki. Plac, którego pilnował kot, nosił imię człowieka, którego szukaliśmy.


Człowiek nazywał się Ramon Muntaner. Był poważanym obywatelem Walencji. Z nieznanych przyczyn on - człowiek wysoko urodzony i wykształcony - przyłączył się do Kompanii Katalońskiej Rogera de Flor, najbardziej zuchwałej zgrai najemników w historii, która narobiła takiego zamieszania w basenie Morza Śródziemnego, że greccy mnisi do dziś nie chcą wpuszczać do Meteorów turystów z Katalonii. Ramon Muntaner - szlachcic, żołnierz, najemnik, ponoć szpieg. I kronikarz. Bardzo zuchwały kronikarz. Urodził się w kamiennej Peraladzie, w największym domu u szczytu plaza mayor.

Ale w Peraladzie, przy plaza mayor, wszystkie domy były mniej więcej tej samej wielkości i błądziliśmy pod chorym okiem białego kota. Siedział, zaszyty w gąszczu roślin doniczkowych, które przesłaniały wejście do kamienicy w zaułku. Nie ma przypadków; po prostu niektóre rzeczy zdarzają się, bo świat jest już bardzo stary i wyczerpały się scenariusze. Dzieje się więc kilka rzeczy: koty czmychają, lecz niedaleko, pomiędzy donicami otwierają się drzwi i wychodzi z nich starsza kobieta z wiadrem w ręce - dokładnie taka, jakie są starsze kobiety, które dokarmiają bezdomne koty i bez umiaru rozsadzają doniczkowe rośliny - a my lądujemy w środku naprawdę kiepskiej fabuły. Ale nie ma już dokąd uciec. Mamy kwestie do wypowiedzenia: my i starsza kobieta z wiadrem i w fartuchu. Mamy swoje kwestie, więc pytam kobieciny z małego, odrapanego miasteczka o kronikarza sprzed siedmiuset lat, a ona odpowiada bez zdziwienia, jakby mówiła o wnuku sąsiadów.
 - Tak, tak, urodził się tu.


I już wiem, co się stanie, ale brnę dalej, że chodzi mi o dom, największy dom przy plaza mayor, bo nie ma tabliczki i chciałabym... A ona przygląda mi się nieuważnie zza grubych, brzydkich okularów i potakuje.
- Tak, tak, właśnie tu się urodził.
Jeszcze nie kapituluję, została jeszcze jedna linia obrony: plaza mayor jest za rogiem, za kamiennym przesmykiem, ale kobieta przerywa mi od razu.
- Przebudowano go. Jak burzono tamten stary konwent - mówi i niedbałym machnięciem wiadrem rozbija w drobny mak chronologię, na zawsze miesza czasy, epoki, stulecia. Cokolwiek powie - nie będę już widzieć o jaki wiek jej chodzi.
- Więc to ten dom?
- Ano ten.
- I pani w nim mieszka?
Potakuje. Nie ma przypadków. Przez chwilę stoimy w milczeniu. Patrzymy na kamienicę, na plątaninę kabli, urywający się balkon, porozsadzane kwiaty, na białą, plastikową rynnę.
- I jak... - pytam ostrożnie, bardzo ostrożnie, bo sytuacja jest zbyt nierealna, by płoszyć ją wścibstwem. - Jak się... tu mieszka?
- Ano dobrze - odpowiada kobiecina i dodaje: - Staramy się po prostu niczego nie zmieniać.
I w tym momencie coś złego do reszty dzieje się z czasem, czas zmienia się w jakiś wir, a może raczej staje, może nigdy tu nie płynął - w tym kamiennym miasteczku, spętanym kablami, w tym wielkim kraju na uboczu teraźniejszości. Nie umiem tego ocenić, tak jak nie wiem czy wciąż mówimy o tym samym człowieku, o kronikarzu sprzed 700 lat i o jego domu, czy ta kobieta mnie nie zrozumiała, a może nie rozumiem jej ja. Kot ze spotworniałym okiem drwiąco liże swój ogon. Nie zwraca już na nas uwagi. Kobieta chce odejść i jedyne pytanie, na jakie mnie jeszcze stać, brzmi głupio.
- Czy to pani kot?

11 komentarzy:

(KK) pisze...

Wiem, wiem, pod względem częstotliwości publikowania pobijam wszystkie rekordy. Mea culpa. Już wracam.

Szaman Galicyjski pisze...

Trzymam za słowo ;-)

abnegat.ltd pisze...

Lepiej rzadko - a z klasa ;)
Jak zwykle zauroczony
abnegat

abnegat.ltd pisze...

Lepiej rzadko - a z klasa ;)
Jak zwykle zauroczony
abnegat

Anonimowy pisze...

Nie śpiesz się ;) I trzymaj tak dalej ;)

Piotr

doro pisze...

Jak W Sanatorium pod Klepsydrą z tym czasem. Zaczytałam się!

marcinsen pisze...

Czekam na książkę!:)
PS. A z tym zdjęciem kota apetyt na śniadanie mi zepsułaś...

ana z maroka pisze...

Zdjęcie kota jest nieuchronne i konieczne w tej historii, proszę wrócić do śniadań! :)

doro pisze...

Kot jak smok z opowieści o dalekich krajach. Wspaniały w swoim spotworzeniu! I idealnie umieszczony w narracji.

(KK) pisze...

Skoro fabuła kaleka, to i kot potworny! Musiał być na zdjęciu jako materiał poglądowy, bo przecież nikt by mi nie uwierzył, że to wszystko zdarzyło mi się naprawdę... Zresztą, on na swój sposób piękny jest, taki mały zombie-kot po lokalnej apokalipsie. Była taka potworna wersja Alicji w Krainie Czarów i on się chyba stamtąd urwał :)

Zadora pisze...

kot musiał tu być. :-)