poniedziałek, 17 maja 2010

Jezioro i trup



Największymi atrakcjami Banyoles były jezioro i trup. Zaznaczmy od razu: jedno nie miało z drugim nic wspólnego...

Trup z Banyoles znajdował się w muzeum. Stał tam całkiem cicho, przez 75 lat, wysoki ledwie na 130 cm,  już na wieki 27-letni, ze skórą, zafarbowaną na czarno pastą do butów i odrutowanym korpusem, wypchanym trawą. Swoje położenie zawdzięczał śmiertelnej chorobie płuc oraz dwóm francuskim taksydermistom, braciom, który w połowie XIX w. wykradli jego ciało z grobu w wiosce Kgatlane w odległym Kraju Przylądkowym i spreparowali przy pomocy żelaznych prętów, drutu i siana. W paryskim sklepie braci Verreaux martwego El Negro - z pióropuszem, przepaską i dzidą - zakupił kataloński przyrodnik Francesc Darder i Llimona. W spadku po nim odziedziczyło go muzeum z Banyoles. I tak trup stał. Przez 75 lat.

W ciągu 75 lat przez sale muzeum, któremu nadano w międzyczasie imię Dardera, musiały przejść setki ludzi. Studenci. Zabłąkani turyści. Szkolne wycieczki z nauczycielską opieką... Nikomu wypchany trawą El Negro nie wydał się niczym szczególnym. Zakurzony eksponat. Jakiś staroć. Może ciekawostka. Dopiero w 1991 r. bilet do muzeum kupił lekarz, socjalista i Haitańczyk z pochodzenia Aplhonse Arcelin. Wszedł - i zobaczył trupa. I wtedy się zaczęło.

Arcelin żąda od burmistrza usunięcia eksponatu. Burmistrz go lekceważy. Arcelin idzie do prasy. - Sam zachęcę czarnoskórych sportowców, żeby zbojkotowali olimpiadę w Barcelonie - grozi. Ale rada Banyoles stoi po stronie muzeum. - Prawa człowieka obowiązują tylko wobec żywych - stwierdza jego kustosz. A sprawa ma już coraz większy zasięg. Protestują rządy Nigerii i Botswany, komitet olimpijski i ONZ. Muzeum jest nieugięte. Zmienia tylko nazwę eksponatu - z El Negro na Buszmena - i... sprzedaje coraz więcej biletów. W roku olimpiady salę z trupem odwiedza 70 tysięcy ludzi.

Buszmen zniknął z Banyoles dopiero w 1997 r. Najpierw - do magazynu. Dyskusje co z nim zrobić trwały jeszcze trzy lata. Rozważano, czy w świetle prawa byłby Botswańczykiem, czy może obywatelem RPA... Wreszcie, w 2000 r., pozbawionego pióropusza, przepaski, dzidy oraz prętów, drutu i siana, odesłano go w trumnie do Gaborone. Na pogrzebie przemawiał minister spraw zagranicznych Botswany. Sprzedaż biletów w muzeum w Banyoles spadła do 8 tysięcy sztuk rocznie.

A zatem spokojnie. Trupa w Banyoles już nie ma. Żądnym atrakcji zostało jezioro.

czwartek, 13 maja 2010

Błądząc w trzewiach miasta


Strasznie leje. Burza za burzą, trzy-cztery w ciągu dnia; raz schodzą znad gór, raz nadpływają znad morza.  W przerwach chodzę i patrzę na kwiaty, które gniją od deszczu i pachną jeszcze mocniej. Oszałamiająco.


Zielone od śniedzi drzwi pod kamiennym łukiem (mijałam je - głucho zamknięte - setki razy) wiodły do starej węglarni. Światło wpadło przez okrągły otwór w suficie, którym dawniej wydobywał się dym. Teraz wszędzie stały kwiaty. Wąskimi schodkami, z pochyloną głową, szło się w górę, wzdłuż sączących wilgoć ścian. Wyżej była dawna cysterna; któryś z zakonów Girony gromadził tam, w podziemiach, wodę, ale tego dnia jedynym wspomnieniem o przeszłości były setki małych papierowych łódeczek zawieszonych na sznureczkach nad kałużami z płatków róż.



Schody szły jeszcze wyżej i nagle człowiek odnajdywał się - całkiem zagubiony - pośrodku muzealnych sal. Narzędzia z epoki brązu, starożytne silniki, korytarze i nagle: ni to taras, ni to dach, a na nim jakieś smukłe rzeźbione kolumienki, resztka czegoś - krużganków? altany? Potem znów: schody w górę, korytarze, schody w dół, miłe panie wskazują drogę, jest wyjście... Ale dokąd? Co to za ulica? Który zaułek? Pogubiłam się całkiem w maleńkiej Gironie...




No więc chodzę po mieście, unikam burz i oglądam kwiaty, a przy okazji odkrywam miasto w mieście i  miasto pod miastem. Girona jest stara, bardzo stara; tam, gdzie jest katedra, stała kiedyś rzymska świątynia. Każdy dom ma tu w sobie lub pod sobą dom starszy, wcześniejszy. W hallu nowoczesnej kamienicy - szkło i marmur, ostre kąty - nagle wykwita śnieżnobiały gotycki łuk zburzonego klasztoru franciszkanów... Oczywiście, tam też są kwiaty,  białe lilie, w końcu o kwiaty tu chodzi, choć może nie wszystkim.


Na przykład dom naprzeciw nas: szara, zawsze zamknięta brama z kutym z żelaza smokiem, broniącym wstępu. Wewnątrz jest więcej smoków; jeden górując nad szybem schodów trzyma w pysku modernistyczną lampę. Na poręczy neogotyckich schodów siedzi kamienny lew. Perła. A wszystko tonie w deszczu zielonych kulistych kwiatów, widok zaiste godny Gaudiego...


Więc chodzę i oglądam, aż kończy mi się światło i miejsce na karcie w aparacie, i muszę wrócić do domu zrzucić zdjęcia. Znoszę je jak znalezione z mapą skarby. A wracając, przeciskam się przez tłum, który oblega maleńką piwniczkę z winami prosto z beczek. Teraz, między beczkami, także są kwiaty.













 

poniedziałek, 10 maja 2010

Czas kwiatów


Wiosna wybuchła jakoś bez mojego udziału. Nie było mnie tydzień. Wyjeżdżając, zostawiałam gołe drzewa; wróciłam do dżungli. Na dodatek - wprost na "Temps de Flors", girońskie święto kwiatów.

Jeśli będziecie chcieli kiedyś zwiedzić Gironę od podszewki, przyjedźcie na początku maja. Przez cały tydzień miasto zdradza sekrety: otwierają się tajemnicze, zardzewiałe drzwi w zaułkach, wolno włazić na prywatne podwórka i zaglądać do starych bram, a muzea są gratis. Na dodatek wszędzie są kwiaty. Na schodach przed kościołami ścielą się w prawdziwe dywany. W bramach i na patiach ogrodnicy i artyści tworzą z nich mniej lub bardziej odjechane kwiatowe instalacje. Idąc tylko na zakupy zaliczyłam rzekę z goździków i rzeźbę ze skrzyni z nagietkami. Obłęd. Na jednej z kamienic wiszą klatki z gerberami; specjalna maszyna zrasza je bańkami mydlanymi.


Oczywiście, ma to wszystko swoje gorsze strony. Na przykład nie zmieściliśmy się na parking (zostawiliśmy auto nad rzeką, jak inni). Nie znaleźliśmy też stolika w restauracji (w domu była jajecznica). Obawiam się także, że mój śpiwór, który wietrzy się, zwisając z parapetu, robi karierę jako kolejna artystyczna instalacja. Czekam, aż zobaczę go na czyimś zdjęciu...


czwartek, 6 maja 2010

Niech się mury pną do góry


Och, więc najpierw poszli się najeść.
No, dobrze, może nie najeść, ale coś przekąsić; kawa w kawiarnianym ogórdku, jakaś kanapka, pieczone ziemniaczki, oliwki, plotki. Potem nieśpiesznie wstali od stolików, nie przestając rozmawiać przeszli na miejsce zbiórki. Tu znów rytuał powitań, całusów w dwa policzki, poklepywań po plecach. Colla, czyli grupa ludzi, którzy konstruują castells, ludzkie wieże, jest jak wielopokoleniowa rodzina: najpierw musi się najeść, nagadać, przywitać...


Castells to wieże z ludzi, a ich budowanie jest ponad 200-letnią katalońską tradycją. Pierwsza ludzka piramida stanęła w 1770 r. w miasteczku Valls. Miała sześć kondygnacji. Sięgających dziesięciu metrów konstrukcji nie tworzą jednak zawodowi akrobaci. Po swoich ramionach wspinają się zwykli obywatele: barmani, managerowie z banków, nauczycielki akademickie oraz ich kilkuletnie dzieci i starsi rodzice. Najwyższa zbudowana dotąd wieża miała dziesięć poziomów. Colla z Vilafranca del Penedès, która skonstruowała ją w 1998 r., do dziś pozostaje niepokonana. O grupie z sąsiadującego z Gironą Salt, którą mieliśmy właśnie oglądać, mówiono, że jest przyzwoita, lecz nie mistrzowska. Castells, jaki zapowiedzieli, miał liczyć pięć pięter.


Tym razem to oni się spóźnili. Po prostu, najpierw poszli się najeść. Potem musieli się nagadać. Wreszcie, kiedy zebrał się już tłum, zaczęli obwijać się długimi, czarnymi pasami. Kilkumetrowy pas, zwany faixa, ściska przeponę, chroni kręgosłup i daje oparcie stopom tych, którzy wspinają się wyżej.

A wspinać zaczęli się zaraz potem. Jakiś człowiek z kartką papieru wykrzyczał nazwiska: ty tu, ty tu, a ty tu. Najwięksi i najbardziej nabici ścisnęli się w zwarty krąg. Na nich wleźli trochę lżejsi; stanęli pewnie, podparci w udach i pośladkach przez kilkanaście mocnych rąk. Ledwie spletli ramiona, a w zębach zagryźli kołnierze błękitnych koszul, w drodze wzwyż było już kolejne piętro; tylko migały gołe stopy i łydki. Wreszcie zagrały werble i, zwinne niczym małpki, na sam czubek powędrowały kilkuletnie dziewczynki. Wspinały się w kaskach: kilka lat temu dwunastolatka zmarła po upadku ze szczytu castells... Wieża chwiała się nieco, ci, który stali niżej zacisnęli zęby, ale tym razem wszystko się udało. Dziewuszka, która wylazła najwyżej, z zawadiackim uśmiechem uniosła rączkę - pięciopiętrowa wieża była gotowa.













Potem zaś natychmiast rozpoczęło się złażenie. W dół trudniej - wie o tym każdy, kto chodził po drzewach. Zsunęły się małe dziewuszki, zlazły chude dziewczyny z czwartego piętra, rozmontowały się kondygnacje trzecia i druga. Baza odetchnęła. Facet z kartką obejrzał plany i zarządził reorganizację. Colla z Salt pokazała jeszcze trzy lub cztery inne wieże, wyściskała się i rozwinęła pasy. Po czym znów rozeszła się po knajpach. Na kawę, kanapki i rodzinne plotki.