poniedziałek, 21 listopada 2011

León. Domek z kart


- Jeśli gdzieś na posadzce zobaczycie plamę bezbarwnego światła, to znaczy, że w witrażu jest dziurka - mówi konserwator.

Wisimy gdzieś, gdzie nie powinno nas być. To miejsce nie zostało stworzone dla ludzi; tu miało być tylko powietrze, światło, ewentualnie mógłby tu szybować Duch (który tchnie, kędy chce). Te kępy sierści na lwim futrze, te żyłki na liściach lilii, te wszystkie szczegóły nie są przeznaczone dla ludzkich oczu. Nie powinniśmy ich oglądać. Ale zapłaciliśmy za bilet, stoimy na konserwatorskiej platformie, wysoko pod sklepieniem katedry i z bliska patrzymy na szkło, które przetrwało osiemset lat.

Katedra w Leonie to gotycki domek z kart. Wielkie szklano-kamienne bierki. Wiele wieków temu wymyślono tu sobie potężny gmach, który miał się składać niemal wyłącznie z okien. Kamienie, sklepienia i wieże miały cudownie wznosić się wokół nich, zawieszone na niewidzialnych niciach sił, nie miażdżąc szkła. Jak nazwać taki plan? Wiarą? Nadzieją? Pychą? Już od początku historia budowy tej katedry to opowieść o wznoszeniu i upadku.





Przez pierwsze 50 lat budowniczym nie udaje się wyjść poza fundamenty. Wali się wszystko, co wznoszą. Nocami okoliczna ludność poluje na kreta  - rozeszły się pogłoski, że diabelskie zwierzę podkopuje katedrę. Inni mówią, że winne są za cienkie ściany, zbyt kruchy kamień, za dużo szkła i podłoże - zbyt podmokłe i niestabilne (katedra staje na ruinach łaźni rzymskiego legionu). I że to się nie może udać. Ale udaje się - zarówno upolować kreta, jak i wznieść domek z kart (choć ich ustawianie na sobie trwa sto lat). Krecią skórkę wiesza się w kościele, zaś konstrukcja stoi - w miarę stabilnie - do początku XV wieku. Potem zaczynają się problemy, które właściwie już się nie kończą.

W 1631 r. wali się część kopuły nad transeptem.

Juan de Naveda, nadworny architekt króla Filipa IV wynosi nową barokową kopułę. Za ciężką. Narusza delikatną równowagę sił, z jaką gotyckie łuki i przypory odciążają przeprute witrażami ściany. Kruszeją fundamenty.

W połowie XVII w. katedra się chwieje. Kopuła Navedy pochyla się i niczym lodowiec spływa na południe.

Żeby kopuła nie zjechała, przebudowuje się całą południową fasadę. To nie wystarcza. Churriguera wznosi wokół kopuły cztery pinakle. Ich ciężar tylko pogarsza sprawę.



W 1755 r. Lizbonę pustoszy trzęsienie ziemi, fale sejsmiczne docierają do Leonu. Szczeliny tną południową fasadę jak noże.

W 1830 r. boczna fasada niemal się rozpada. Trzeba ją całkowicie przerobić.

W 1857 r. panika. Z kopuły i sklepienia transeptu na głowy wiernych znów lecą kamienie.

Architekt Matias Lavina rozbiera kopułę, pinakle, pół transeptu i południową fasadę. Jest jednak klasycystą, nie zna się na magii gotyku. Katedra reaguje, jakby Lavina poruszył stos bierek: wszystko zaczyna się walić. Zanim się to stanie, nie wytrzyma serce architekta. Zawał.

Biskupi zatrudniają Juana de Madrazo, najlepszego hiszpańskiego konserwatora. To on uratuje Domek z Kart.

Madrazo czyni cuda. Najpierw oplata katedrę kokonem drewnianych podpór. Potem przystępuje do przebudowy. Przywraca gotyckie rozwiązania, wiąże zworniki, tka kamienne łuki i przypory, po których ciężar, jak woda, spływa ku wzmocnionym fundamentom. Kiedy w 1878 r. usuwa drewniany kokon, ludzie wstrzymują oddech.



Katedra stoi.

Katedra stoi mimo, że domniemana krecia skórka, poddana badaniom zoologów, okazuje się... pancerzem żółwia skórzastego.

(Katedra stoi, lecz Madrazo nie nacieszy się sukcesem. Miasto zwraca się przeciw niemu. Oskarża się go o przynależność do masonerii i protestantyzm, co nieco dziwi architekta, który zawsze powtarzał, że jest ateistą.)

Katedra stoi, a w jej kruchych ścianach płoną wielkie osiemsetletnie witraże. Szkło, które w tym domku z kart - niczym nie osłonięte - przetrwało trzęsienia ziemi, wojny, ostrzały artyleryjskie, kamienie uliczników... Wypatrujemy białych plamek dziur. Dopiero od niedawna konserwatorzy pokrywają katedralne okna bezbarwnymi zewnętrznymi taflami. Prace mają potrwać jeszcze przynajmniej siedem lat. Patrzymy w górę, na potężną rozetę. Feerię barw przerywa wąski strumyczek białego światła.

- To najnowszy ubytek, ostatnie uszkodzenie - mówi konserwtor. - Zrobił je zeszłotygodniowy grad.



8 komentarzy:

Magda pisze...

Byłam w katedrze w León i pamiętam, że zrobiła na mnie niesamowite wrażenie , zwłaszcza jej witraże. Ale historii aż tak dokładnie nie znałam, też jest niesamowita, jak na taką budowlę przystało.
Swoją drogą, całe to miasto jest piękne.

Pozdrawiam z Oviedo ;)

(KK) pisze...

Ech, Oviedo!! Bardzo bym chciała kiedyś tam dotrzeć :)

ana z maroka pisze...

Ciekawa analiza. A katedra naprawde piekna. Nie myslalas o opisie katedry w Santiago? Ma ona dla Ciebie to swoje cos czy niebardzo?
pozdrawiam :)

(KK) pisze...

Z Santiago pamiętam głównie gigantyczne anioły pod sufitem i jeszcze większe kolejki, żeby cokolwiek zobaczyć ;)

Magda pisze...

A z Leon do Oviedo jest tylko 150 km, trzeba było się wybrać ;)

kokieteria pisze...

Marzy mi się północne Camino de Santiago, ale nie wzdłuż wybrzeża (bo taką wycieczkę juz sobie kiedyś zrobiłam), ale tam nieco niżej, przez Logrono, Burgos i León. A już po takim opisie katedry... :)

(KK) pisze...

Madzia, wiem, ale my zmierzaliśmy trochę bardziej na południe i niestety czas był ograniczony. Ale może to lepiej, niech jeszcze coś zostaje do planowania :)

Kokieteria, my robiliśmy coś w stylu "camino od tyłu, ze skokami w bok", od Ourense do Kraju Basków :D

MolikZygmuntEWA pisze...

Piękna historia. Ludzie potrafią być wspaniali, gdy chcą. Budują, odtwarzają, nie zrażają się. A to szkło, niebywałe. Niby kruche, a patrzcie państwo. Pozdrawiam