poniedziałek, 17 września 2012

Sewilla. 4000 barów


 W Sewilli są cztery tysiące barów. Jeden na każde 180 mieszkańców. Jestem tym nadprogramowym, niedoliczonym, sto osiemdziesiątym pierwszym klientem tego właśnie baru, w którym siedzę, czytając gazetę. W gazecie piszą, że w Sewilli są cztery tysiące barów. I że liczba ta rośnie. Co roku do władz miasta wpływa ponad sto podań o koncesję. W nowy bar trzeba zainwestować sto tysięcy euro - piszą w mojej gazecie - ale teraz, w czasach kryzysu, ludzie uważają, że to bezpieczny biznes. 

I rzeczywiście, w porze śniadania wydaje się, że nie ma bezpieczniejszego biznesu niż bar - taki zwykły bar z przyziemia bloku, ze stolikami wystawionymi na chodnik. Bar nasz powszedni, do którego schodzi się rano (z siódmego, trzeciego, czwartego piętra) na kawę, tostadę i gazetę.Wszystkie stoliki są już zajęte i - poza waszym korespondentem - nikt nigdy nie siedzi sam. Taki jest jednak los korespondentów i ten, którego możecie nazywać swoim, nie uskarża się. Choć kelnerzy patrzą na niego nieco podejrzliwie (tak, widać, jest tu obcy, nikt nie wita się z nim, przechodząc ulicą i nikt nie przysiada), siedząc samotnie może udawać, że czyta o czterech tysiącach sewilskich barów, a w rzeczywistości podsłuchiwać co zamawiają cztery starsze panie (po połówce tostady z margaryną) i o czym plotkują. Zajęcie to tak go pochłania, że zapomina, iż przyszedł tu w konkretnym celu i że ma obowiązki: przyszedł uporać się z zaległą korespondencją. Trajkot pań i słońce, które coraz śmielej zagląda pod parasole, do reszty go jednak rozpraszają i nie pamięta już co właściwie chciał napisać. Zdaje się, że o tym, że w Sewilli są cztery tysiące barów. I że jeden przypada na 180 mieszkańców.


sobota, 1 września 2012

Bilbao. Kupa słonia


W Muzeum Guggenheima w Bilbao, w tym budynku, który powstał, bo jego projektant jednym ruchem nabazgrał na serwetce plątaninę linii, na ścianie wisiała kupa słonia. Tkwiła w samym środku wielobarwnej mandali: duża, starannie ulepiona brązowa kula. Artysta, którego nazwiska nie zanotowałam, musiał ją jakoś wypreparować, bo nie cuchnęła - właściwie, jeśli nie przeczytało się opisu na małej karteczce, umieszczonej z boku, trudno było poznać na co się patrzy. Sądzę zresztą, że wiele osób nie poznało, bo nachylali się nad kupą z wielką ciekawością, śledząc jej fakturę i odcienie.


 Poza słoniowym łajnem muzeum miało jeszcze wiele innych atrakcji. W osobnej sali jakiś nowoczesny rzeźbiarz ustawił to, co zebrał wokół remontowanych biurowców. Pogięte żaluzje i wiaderka z cementem tkwiły na podłodze w dziwacznych konfiguracjach - opis wyjaśniał, że artysta fotografował znaleziska, by potem pieczołowicie odtworzyć położenie poszczególnych śmieci. W innym pomieszczeniu spod otwartej maski cadillaca na posadzkę wylewały się potworne czerwone macki. Jeszcze gdzie indziej wielkim plastikowym zabawkom można było wsadzić widelec w oko lub inną część ciała. Wszystko to miało coś wspólnego z przemijaniem, cyklem życia, zniszczeniem i odnową, płodnością i śmiercią - tak przynajmniej zapewniał oficjalny folder. Zabrałam go nawet na pamiątkę, bo wiedziałam, że nigdy nie uda mi się napisać czegoś takiego jak: "życie jako świetlisty interwał podczas którego dekompozycja i rokład są niezbędnymi warunkami kreacji i odmowy", albo "ekspansywna eksploracja koegzystencji nadziei i rozpaczy w ludzkiej egzystencji", a te zdania wydawały się niezbędne, by dobrze zrozumieć to, na co patrzyliśmy.


Chodziliśmy więc po różnych salach, oglądając rozkład, kreację, nadzieję i rozpacz, oraz mandale z łajna słonia, aż znudziło nam się i poszliśmy pobawić się w stalowych spiralach Serry. Tam przynajmniej nie było żadnej dekompozycji, ani żadnej kupy. Tylko czas i rdza.