czwartek, 18 lutego 2010

Pogrzeb sardynki


















Wszystko uratowały płaczki. Gdyby nie one, byłby to raczej smutny pogrzeb, z trumną, wiezioną na ciągniku, nieudatnie przebranym za sambodrom i gwardzistami, którym odpadały wąsy. Może Platja d'Aro latem staje się tętniącym życiem kurortem, ale teraz, na przednówku, jest tylko małym miasteczkiem, ze zbyt drogimi sklepami na deptaku, pustymi barami i hotelami, w których musi straszyć. Karnawał jest tu prowincjonalny. Kończący go Pogrzeb Sardynki nie przyciąga tłumów.



Zebraliśmy się więc kameralnie, wieczorem w Środę Popielcową, przy błyskającym dyskretnie ciągniku. Gwardzista z odpadającymi wąsami włączył marsz pogrzebowy i ruszyliśmy wymarłym deptakiem. A na przedzie szły płaczki. I to one uratowały atmosferę. Opuściły woale, zapaliły znicze, przytknęły chusteczki do kącików oczu i... wybuchając śmiechem, zaniosły się żałobnym lamentem. I szły tak przodem, a wasz korespondent szedł przed nimi tyłem przez pół miasta, aż w powietrzu zapachniało pieczonymi na ognisku sardynkami. Tam, na placyku przed domem kultury spaliliśmy trumnę króla Mięsopusta. A potem zjedliśmy sardynki. I taka to była Środa Popielcowa.



3 komentarze:

abnegat.ltd pisze...

Jednak to symtomatyczne - najpierw placz i zaloba a nastepnie konsumpcja radosna tego co zostalo ;)

Zadora pisze...

Popłakać się można

(KK) pisze...

... ze śmiechu ;)