czwartek, 13 maja 2010

Błądząc w trzewiach miasta


Strasznie leje. Burza za burzą, trzy-cztery w ciągu dnia; raz schodzą znad gór, raz nadpływają znad morza.  W przerwach chodzę i patrzę na kwiaty, które gniją od deszczu i pachną jeszcze mocniej. Oszałamiająco.


Zielone od śniedzi drzwi pod kamiennym łukiem (mijałam je - głucho zamknięte - setki razy) wiodły do starej węglarni. Światło wpadło przez okrągły otwór w suficie, którym dawniej wydobywał się dym. Teraz wszędzie stały kwiaty. Wąskimi schodkami, z pochyloną głową, szło się w górę, wzdłuż sączących wilgoć ścian. Wyżej była dawna cysterna; któryś z zakonów Girony gromadził tam, w podziemiach, wodę, ale tego dnia jedynym wspomnieniem o przeszłości były setki małych papierowych łódeczek zawieszonych na sznureczkach nad kałużami z płatków róż.



Schody szły jeszcze wyżej i nagle człowiek odnajdywał się - całkiem zagubiony - pośrodku muzealnych sal. Narzędzia z epoki brązu, starożytne silniki, korytarze i nagle: ni to taras, ni to dach, a na nim jakieś smukłe rzeźbione kolumienki, resztka czegoś - krużganków? altany? Potem znów: schody w górę, korytarze, schody w dół, miłe panie wskazują drogę, jest wyjście... Ale dokąd? Co to za ulica? Który zaułek? Pogubiłam się całkiem w maleńkiej Gironie...




No więc chodzę po mieście, unikam burz i oglądam kwiaty, a przy okazji odkrywam miasto w mieście i  miasto pod miastem. Girona jest stara, bardzo stara; tam, gdzie jest katedra, stała kiedyś rzymska świątynia. Każdy dom ma tu w sobie lub pod sobą dom starszy, wcześniejszy. W hallu nowoczesnej kamienicy - szkło i marmur, ostre kąty - nagle wykwita śnieżnobiały gotycki łuk zburzonego klasztoru franciszkanów... Oczywiście, tam też są kwiaty,  białe lilie, w końcu o kwiaty tu chodzi, choć może nie wszystkim.


Na przykład dom naprzeciw nas: szara, zawsze zamknięta brama z kutym z żelaza smokiem, broniącym wstępu. Wewnątrz jest więcej smoków; jeden górując nad szybem schodów trzyma w pysku modernistyczną lampę. Na poręczy neogotyckich schodów siedzi kamienny lew. Perła. A wszystko tonie w deszczu zielonych kulistych kwiatów, widok zaiste godny Gaudiego...


Więc chodzę i oglądam, aż kończy mi się światło i miejsce na karcie w aparacie, i muszę wrócić do domu zrzucić zdjęcia. Znoszę je jak znalezione z mapą skarby. A wracając, przeciskam się przez tłum, który oblega maleńką piwniczkę z winami prosto z beczek. Teraz, między beczkami, także są kwiaty.













 

8 komentarzy:

Anonimowy pisze...

spacer jak śniony
ten dziennik z Girony

(KK) pisze...

Pierwszy wiersz na tym blogu...! Kimkolwiek jesteś, witaj i dziękuję, Poeto!

doro pisze...

piękny post, cudne zdjęcia!! cały blog podziwiam od dawna ;D

Costea Andrea Mihai pisze...

great works!! I like especially the light and colors..congratulations!!

(KK) pisze...

Dzięki, Doro!
Thanks, Andrea!

A, i przypomniałam sobie, że był tu kiedyś wiersz o Antonio :)

Espresso pisze...

Wspaniela opisany spacer,a kwiaty aż się wylewają :)
Takie zdjęcie to naprawdę skarby!
Przepięknie tam!

IT Performance Tester pisze...

Piękne te zdjęcia, masz świetne oko :)
Tak w ogóle to robi się z tego materiał na ciekawą książkę, gdyby to zebrać i dopracować. Myślałaś już o tym?

(KK) pisze...

Heh, myśleć to owszem :) Ale wykonać...