czwartek, 3 czerwca 2010

Wojna językowa















- I co? Jak cię tu traktują? - dziadek łypie spod kaszkietu. Tak się patrzy na wspólnika zbrodni: trochę porozumiewawczo, trochę podejrzliwie. Stoimy na czerwonym świetle, a ja przed chwilą zapytałam go o drogę. Po kastylijsku. W Katalonii. - Bo widzisz - ciągnie dziadek i aż kipi z dumy. - Ja jestem Aragończykiem. I mieszkam tu dwadzieścia lat, ale nie nauczyłem się ani słowa! Czasem się mnie czepiają, są tacy oburzeni, że jak to, że co to, że powinienem... I wiesz, co im wtedy mówię? Że Katalonia  najbardziej liczyła się wtedy, kiedy była sprzymierzona z Aragonią. Wtedy milkną. Ooo, to jest argument, który zamyka im usta...!















Nie mamy czystych sumień - ja i dziadek w kaszkiecie, ze swoim nędznym argumentem sprzed ośmiuset lat. Jego spojrzenie nie kłamie: naprawdę jesteśmy wspólnikami zbrodni. Przez takich jak my kataloński - język, który w VII lub VIII wieku wyewoluował z potocznej łaciny - we własnej ojczyźnie rozpływa się w masie obcych słów. Co z tego, że od prawie 30 lat dzieci w tutejszych szkołach uczą się wyłącznie po katalońsku, z katalońskich podręczników? Co z tego, że liczba użytkowników català systematycznie wzrasta (w ciągu ostatnich pięciu lat o 84 tysiące)? W tym samym czasie procent osób posługujących się tym językiem spadł w Katalonii z 50,7 do 47,5 procenta i utracił prymat. Przez takich jak my. Przez pół miliona przybyszów. To przez nich 85 procent czasopism w tutejszych kioskach jest po kastylijsku, to z uwagi na nich kina - mimo subwencji! - podkładają Johnny'emu Deepowi kastylijski, nie kataloński głos. W Barcelonie, stolicy Katalonii, już tylko 27 procent mieszkańców używa català...















Więc jak mnie traktują, chce wiedzieć dziadek w kaszkiecie, pyszny Aragończyk. Jak? Najżyczliwiej w świecie. Mam już przetarte szlaki, sprawdzone metody. Wchodzę do mojego sklepiku na rogu i kładę na ladzie cukinię i ser, a znajoma ekspedientka, tleniona blondynka, z wyglądu młoda babcia, podaje mi cenę po katalońsku. To pierwszy akt, rytuał, który nie zmienia się nigdy, jej rola, zapisana w scenariuszu. Teraz przychodzi moja kolej: uśmiecham się ze skruchą i mówię: perdona? Ekspedientka patrzy na mnie jeszcze raz, teraz mnie p o z n a j e   i tłumaczy cenę na kastylijski. Finalizujemy transakcję, znów wymieniamy uśmiechy.
- Merci, adeu! - mówię jej, a ona żegna się kastylijskim: - Adios!
I rozchodzimy się pokoju. A przynajmniej tak było dotąd. Ostatnio, coraz częściej, młoda babcia wypada ze scenariusza. Ja, w zgodzie z rytuałem, uśmiecham się przepraszająco, perdona, pytam, nie zrozumiałam, przecież pamięta pani, że jestem cudzoziemcem, a ona, zamiast pobłażliwie odrzec pięć euro dwadzieścia, z niewinnym wyrazem twarzy powtarza - głośno i wyraźnie, z dykcją godną lektora - cinc vint, sis plau.
Sądzę, że uważa, iż miarka się przebrała.

2 komentarze:

Agnieszka Targowska-Koziara pisze...

Taaak... Jesteś mile traktowaną cudzoziemką - do czasu. Potem koniec uprzejmości - albo się dostosuj, albo wynocha. Potem nie ma taryfy ulgowej... W północnej Francji jest podobnie... Tutaj trzeba się nauczyć mówić w "Ch'ti" i nie jest to także bardzo proste. Ja próbuję - z różnym bardzo skutkiem - zależnie od okoliczności i kondycji własnej;) Powodzenia!

ana z maroka pisze...

Niektóre języki znikają i nic na to nie można poradzić.. choćby się bardzo chciało! Ot taka kolej rzeczy..