sobota, 16 kwietnia 2011

Alarcón. Jeszcze jeden zamek


Nie mamy innych rozrywek niż zamki. Są obowiązkowym elementem pejzażu. Wystarczy pagórek, małe wzniesienie terenu i już: zębate blanki, przysadziste bastiony, żółte mury jak skamieniałe kości. To więcej niż prawidłowość, to klątwa. Przekleństwo Kastylii, zamczystej krainy.

W Alarcón musiał być zamek. Nie było wyjścia. Rzeka Jucar (ta sama!) wyczynia tu sztuki nie do opisu. Werżnięta w równinę zatacza się, jakby chciała ugryść własny ogon - i prawie to robi. Rzeźbi ciasne "S", któremu mało, ale to bardzo mało brakuje, by być ósemką. I właśnie tam, na pasku ziemi tak podciętym, że jest niemal urwistą wyspą, od ponad tysiąca dwustu lat tkwi zamek-forteca.
 
Nie jest tak niezdobyta, jak mogłoby się wydawać (i jak głosi lokalny marketing). W XII wieku Alfons VIII odbił ją Arabom. Potem było trochę spokoju, aż wreszcie zamek zmieniono w parador, czyli hotel. Teraz za 250 euro można luksusowo przespać się w wieży. Pokoje - zapewnia internetowy system rezerwacji - nie są zbyt o b l ę ż o n e.

Poza zamkiem w Alarcón są trzy wieże, ściana z pałacu markiza, cztery kościoły i 191 mieszkańców, których nigdzie nie widać. Może dlatego, że jest pora obiadu. Jakiś Paco zmierza samotnie w stronę cafeterii, z rękami w kieszeniach zaczyna z sąsiadem rozmowę o motoryzacji, drogach i swojej kobiecie, która ogląda teraz serial. - Świata nie ma - mówi zrzędliwie. - Możesz ją teraz zabić i nie zauważy.


Wracamy ze spaceru do wieży - w dół, przez stary most, znów w górę - i właściwie chcemy już jechać, ale pod renesansowym portalem wpadamy na dwójkę turystów: chłopaka z dziewczyną, może Włochów, może Belgów. Pytają o kościół, ten z końmi. Nic o nim nie wiemy, ale Alarcón jest zbyt małe, by coś ukryć. Dawny kościół św. Jana Chrzciciela, kasa, bilety. - Co jest w środku? - pytamy kasjerki. Wskazuje ręką za siebie, na plakat: plątanina oczu, dłoni, skrzydeł, kształtów nabazgranych grubym pędzlem w czerni, czerwieni i żółci. 

Wewnątrz jest pusto i ciemno. Ściany i sklepienie pokrywa gruba warstwa farby. Są w tym konie, ludzie, niebo, sny, dziwne, skrzydlate stwory ze szpiczastymi uszami - jakiś świat, trochę mroczny, trochę koślawy, który przez osiem lat tworzył tu Jesús Mateo, młody hiszpański malarz. Świat całkiem inny niż leniwe średniowiecze na zewnątrz.



Brak komentarzy: