środa, 18 lipca 2012

Gelves. Horario: poranek



Jest czarno, zupełnie czarno i nic nie zapowiada świtu. Bańki ulicznych lamp na calle Mandarina świecą na pomarańczowo. Nie ma żadnego stopniowego rozpraszania mroku, żadnych szarości. Po prostu nagle widzisz, że niebo ma dwa kolory: mniej i bardziej granatowy. Pozioma linia, która je dzieli, to grzbiet pagóra, pod którym siedzi Gelves. Wtedy zaczynają piać koguty, a jeśli wyjrzysz na drugą stronę domu, zobaczysz jak w chaszczach nad Guadalquivirem rodzi się kula żaru.

Odtąd masz już niewiele czasu. Trzeba wyjść i depcząc swój własny cień dojść do przelotówki. O tej porze nie ma na niej korków, ale ten czarny, tyczkowaty chłopak, który sprzedaje stającym na światłach kierowcom chusteczki do nosa i gumy do żucia, już pracuje. Jego torba wisi na słupie sygnalizacji świetlnej cały dzień. Później, w porze sjesty, kiedy chłopak znika gdzieś w cieniu, można by go obrabować z tego, co w niej ma, ale najwyraźniej nikomu się nie chce.


Za przelotówką zaczyna się pueblo viejo, stara część wsi. Nic wielkiego. Mijasz kilka domów i jesteś na głównej calle Real. Rankiem, na rogu, na murku, siedzi tu starszyzna. Trzech, czterech, czasem jeden dziadek ze słomianym kapeluszem i spuchłym, obłym brzuchem. Po prostu siedzi. Patrzy. Nie robi dwóch kroków, by usiąć na metalowych krzesełkach piwiarni Mateo i napić się kawy. O, nie. Po prostu siedzi. Patrzy. Czeka, aż pomału, noga za nogą, przyjdzie inny jemu podobny, aż przywlecze się ze swoją laską, kulą, balkonikiem. To poranna rewia mody ortopedycznej, a każdy z dziadków ma swój styl podparcia, jak styl życia. Funkcjonalna plastikowa kula. Elegancka drewniana laska ze złotym okuciem. Wyspecjalizowany balkonik. Elektryczny wózek w beznadziejnej pogoni za nowoczesnością. Tylko zwyrodnienia te same. I murek ten sam. I życie.



Przy calle Real jest cztery lub pięć barów. Jeśli słońce jest jeszcze nisko, można usiąść u Mateo, ale tam żar pojawia się najprędzej. Dlatego lepiej iść do Bodegon Gallito, gdzie cień trwa, aż słońce stanie w zenicie. Dają tam dobre, tanie i proste rzeczy, jak kawa i zgrilowane bułki z oliwą, i to właściwie wszystko, czego człowiekowi potrzeba rano do szczęścia. Potem można jeszcze iść do warzywniaka, który przy tej samej ulicy prowadzą Manoli i Alfonso, i gdzie, jak mawia Alfonso: "Jest wszystko". - En esta casa hay de todo - mówi więc poważnie Alfonso i pakuje do siatki małe, lekko cierpkie winogrona. Zostaje jeszcze tylko pozbierać zakupy i wrócić przez przelotówkę, czując jak słońce rozżarza się coraz bardziej. Od kilku dni wieje levante. Świat rozgrzewa się jak piekarnik.

To ostatni moment, żeby zamknąć się w domu, opuścić metalowe persjany, zatrzasnąć okna i przeczekać.

3 komentarze:

MolikZygmuntEWA pisze...

Czy możliwe wychodzić z domu, gdy tylko te dwa odcienie granatu są widoczne?
Moda ortopedyczna? Kupuję, tym bardziej, że kto wie, jak szybko przyjdzie mi się w nią wgryzać?
Widzę, że dobrze ci w tej niespieszności, wśród sklepowych wyborów 'z wszystkiego'. To są prawdziwe wakacje; nawet piekarnika nie trzeba rozgrzewać - na małe grillowane - co nieco :)

(KK) pisze...

Nie no, wyjść można później, ale to sygnał, że zaraz trzeba się będzie zbierać do wstawania ;)

Kasia na Rozdrożach pisze...

Podoba mi sie :)