Pierwszy był ojciec z córą. Córa miała naście lat i koszulkę, ojciec - szalik. Obok pojawił się dziadek. Zagadał dziewczynę, fachowym okiem obrzucił piszczałki, które nieśli przechodzący chłopcy.
- Za moich czasów... - powiedział. - Ale, co sądzisz, córcia, o tym Messim?
Potem, nagle, byliśmy już tłumem. A tłum szedł. Wypełnił metro, zgęstniał i lekceważąc chodniki rozlał się wprost na ulice. Byliśmy tłumem, a tłum był prawem. Nic nie mogło go zatrzymać. Szedł - w jedną stronę, rozbijając się o naroża budynków, rozdzielając na strumienie i odnogi. Aż doszedł. I zalał dziewięćdziesiąt parę tysięcy czerwonych, plastikowych krzesełek największego stadionu Europy. Na Camp Nou Barcelona grała z Deportivo.
Do przerwy było trzy zero. Tłum szalał, krzyczał, śpiewał, grał na bębnie i fujarkach. Rzucał pod nogi łupki od orzeszków. Czasem buczał. Dzieci tańczyły. Emeryci chwytali się za serce i zasłaniali twarze. Ktoś ssał kciuk. Ktoś bił pokłony Messiemu. Cztery czternastolatki spodobały się chłopcu od przynoszenia piłek, więc ukradł dla nich rękawice Valdeza. W przerwie wszyscy rzucili się na hotdogi i odwijane ze sreberka kanapki. A po przerwie były jeszcze dwa gole i potężna fala, która kilkakrotnie obiegła dziewięćdziesiąt parę tysięcy miejsc stadionu. Tłum krzyczał. A my byliśmy tłumem.
Bilans wieczoru: veni, vidi, nasi wygrali pięć do zera. A przy okazji okazało się, że nie mam instynktu fotoreportera sportowego: ilekroć sytuacja robi się podbramkowa, zamieram z aparatem w ręce, zamiast przy oku. Więc musicie mi uwierzyć na słowo.
- Za moich czasów... - powiedział. - Ale, co sądzisz, córcia, o tym Messim?
Potem, nagle, byliśmy już tłumem. A tłum szedł. Wypełnił metro, zgęstniał i lekceważąc chodniki rozlał się wprost na ulice. Byliśmy tłumem, a tłum był prawem. Nic nie mogło go zatrzymać. Szedł - w jedną stronę, rozbijając się o naroża budynków, rozdzielając na strumienie i odnogi. Aż doszedł. I zalał dziewięćdziesiąt parę tysięcy czerwonych, plastikowych krzesełek największego stadionu Europy. Na Camp Nou Barcelona grała z Deportivo.
Do przerwy było trzy zero. Tłum szalał, krzyczał, śpiewał, grał na bębnie i fujarkach. Rzucał pod nogi łupki od orzeszków. Czasem buczał. Dzieci tańczyły. Emeryci chwytali się za serce i zasłaniali twarze. Ktoś ssał kciuk. Ktoś bił pokłony Messiemu. Cztery czternastolatki spodobały się chłopcu od przynoszenia piłek, więc ukradł dla nich rękawice Valdeza. W przerwie wszyscy rzucili się na hotdogi i odwijane ze sreberka kanapki. A po przerwie były jeszcze dwa gole i potężna fala, która kilkakrotnie obiegła dziewięćdziesiąt parę tysięcy miejsc stadionu. Tłum krzyczał. A my byliśmy tłumem.
Bilans wieczoru: veni, vidi, nasi wygrali pięć do zera. A przy okazji okazało się, że nie mam instynktu fotoreportera sportowego: ilekroć sytuacja robi się podbramkowa, zamieram z aparatem w ręce, zamiast przy oku. Więc musicie mi uwierzyć na słowo.
4 komentarze:
Ta córcia to powoli staje się znakiem firmowym bloga...
Już więcej nie będę, prawie na pewno, obiecuję.
Ależ dlaczego nie? Zresztą fikcja reporterska ma swoje prawa: jak to było z Wańkowiczem?
"Fakty czytelnika nie nasycą, reporter musi je przeżuć, przemieszać z własną śliną, aby czytelnikowi pozostawić tylko przyjemną funkcję lekkiego trawienia". Tak to było ;) Aczkolwiek "córcie" akurat autentyczne.
Prześlij komentarz