niedziela, 16 stycznia 2011

Jedz, myj się i kochaj


Na tapas chodziliśmy do La Esquinica, na plażę do Bułgarek i do tej knajpy na przedmieściach, która miała w nazwie przemarsz słoni; do portu wpadaliśmy raczej na obiady. W Esquinice dawali najlepsze ślimaki. Jadło się je wykałaczkami, brudząc się pikantnym sosem i oblizując palce. (Na południu w ogóle jadło się inaczej, ze wspólnych talerzy i często palcami, brudząc niemożebnie papierowe obrusy i sterty jednorazowych chusteczek). W Esquinice mieli też świetny queso fresco a la plancha, delikatny biały ser smażony na patelni i polany oliwą, i krewetki we wrzącej oliwie z czosnkiem; trzeba było uważać, żeby nie sparzyć ust. W Przemarszu Słoni robili niezrównane chipirones. Za parę euro dostawało się ćwiartkę cytryny i wielki talerz panierowanych kalmarów, nie większych od kciuka. Wyglądały jak  miniaturowe cthulhu. U Bułgarek (naprawdę były Bułgarkami, prowadziły knajpę na plaży w La Mandze, a gotowały tak świetnie, że polecili nam je Hiszpanie) zamawiało się gambas gabardina, krewetki w puchatym piwnym cieście, z którego sterczał tylko golutki, czerwony ogonek... No, i marineras. W Cartagenie zawsze zamawialiśmy marineras.

Marineras były typowo murcjańskie. Nie widzieliśmy ich w żadnym innym regionie, zanikały już kilkadziesiąt kilometrów na północ od Murcji, jak cafe bombon i inne dobre rzeczy, które w Cartagenie dawano w każdym barze. Ich podstawę stanowiła ensalada rusa, w której ze zdumieniem odkryliśmy poczciwą sałatkę jarzynową, leitmotiv wszystkich ciocinych imienin i świąt, nie wiedzieć czemu oddany we władanie rosyjskie. Czasem tylko kanoniczną kompozycję gotowanego ziemniaka, selera, marchwi, zielonego groszku i majonezu zakłócał intruz tuńczyk lub, o zgrozo, oliwki. Poza tym wszystko było jak u babci. Dom daleko od domu.

Sałatka w marineras nie była jednak samotna. Układano ją na czymś w rodzaju bladego suchego precelka o kształcie wąskiego owalu; nazywał się rosquilla i można go było kupić w paczkach w supermarkecie. Całość wieńczyło anchois. Sałatka zalegała grubą warstwą, precelek był kruchy - trzeba było przegryźć go tak, żeby się nie złamał w palcach, zostawiając nas z papką sałatki w dłoni i rękawie. Anchois ze szczytu lubiało zostawić na nosie jedzącego wilgotne maźnięcie oliwy. Trzy kęsy. Zwykle zamawialiśmy po jedno, dwa marineras na głowę.

Nie będzie puenty. Przywiozłam paczkę rosquillas na Parter*. Pozwolicie, że na chwilę Was opuszczę ;)


 (* pewnie można je jakoś upiec, nie jestem w tym dobra, ale obstawiam ciasto jak na włoskie grissini: mąka, woda, oliwa i drożdże; zresztą krakersy jako baza też dadzą radę)

PS. Nie, nie czytałam tej książki

8 komentarzy:

maya pisze...

rosyjska salatke podaje sie u nas na swieta; bez oliwek za to z krewetkami. A twoje opowiesci restauracyjne rozbudzily moja kulinarna wyobraznie. I apetyt :-)

maya pisze...

u nas to znaczy nie u mnie w domu, a u nas czyli w mojej okolicy

(KK) pisze...

Z dziwniejszych dodatków pamiętam jeszcze białego marynowanego szparaga ;) No i bezcenna była reakcja znajomego, który na hasło "rosyjska sałatka" rzucił ze świętym oburzeniem: - I znów nas z Ruskimi pomylili! ;))

Szaman Galicyjski pisze...

A ja sobie obiecałem dietę...
Przepis ląduje w notesie, przyda się, jak goście zjadą na Wielkanoc. Pierwsza próba oczywiście dużo wcześniej.

Szaman Galicyjski pisze...

P.S. Nie wiem czemu, ale ta książka mi bardzo podeszła, więc polecam.

(KK) pisze...

Szaman, jakby wywalić stamtąd majonez (i dac jogurt) i ziemniaki, to wychodzi prawie całkiem dietetyczne danie ;)) Hmmm, taaak :)
No, a książki właśnie nie czytałam, ale tytuł mi podszedł.

abnegat.ltd pisze...

Cholera - a ja bez sniadania... Siedze przy pacjencie i sie slinie... Massakra...
xD

(KK) pisze...

Abi, to samo mi Szaman ostatnio zafundował z tym jajeczkiem :)