Za zakrętem stała mgła. Szara, zimna i wilgotna. To było kilka kilometrów przed Vitorią, kiedy wreszcie poczuliśmy, że wjechaliśmy do Kraju Basków. Ktoś nagle zgasił słońce. Po obu stronach drogi, na stromych stokach, milczał gęsty las i było bardzo jasne i klarowne czemu nigdy nikomu nie udało się w pełni podbić tych terenów. To był trochę inny świat, świat leśnego cienia i gór, morza i skał, i fabryk, dymiących pośrodku wsi.
Pojechaliśmy do Armintza. Był piątek i wszyscy parli nad morze. Kąpieliska były zapchane, ale na szczęście w Armintza nie było plaży, tylko port i udało nam się tam zmieścić. W barze, który nazywał się Txorropa, albo jakoś tak, sprzedawano kraby i nabite na patyk krewetki. To był brzydki bar, z plastikowymi krzesłami i lepkimi stolikami, taki bar, który służy wydawaniu jedzenia i picia, i gdzie na sprzątanie zostaje niewiele czasu, więc po podłodze walają się papierowe serwetki, pety i resztki krabich skorup. Prawie wszystkie stoliki na zewnątrz były zajęte. Widać z nich było kutry i morze.

Po basenie portowym pływała banda dzieciaków. Wiosłowała chuda dziewczynka w kwiecistej sukience; jej załoga, złożona z mniejszych i większych chłopaków, wychylała się za burty z podbierakami. Byli właśnie na polowaniu na meduzy. Wszyscy stali w rozchybotanej szalupie bez kapoków, balansując nogami, darli się i wydawali spędzać najpiękniejsze dzieciństwo świata. Dorośli z baru obserwowali ich pobłażliwie.Wyglądało na to, że wszyscy są stąd: klienci baru, poszukiwacze krabów i ta grupka czterech półnagich chłopaków z mokrym, szczęśliwym kundlem. Wędkarze z krańca pirsu też na pewno byli tutejsi. Jeden z nich, starszy mężczyzna, zdjął z haczyka małą srebrną rybkę.
- Chicharro - objaśnił nam, obcym, choć, prawdę mówiąc, mógł też powiedzieć: "txitxarro". Kto to wie.