niedziela, 21 grudnia 2008

Cuda, cuda


Mamy w Cartagenie szopkę. Wyrosła na jednym ze skwerków: wielka, zadaszona, z mnóstwem ruchomych figurek: święty Józef macha młotem w swoim warsztacie albo łowi ryby w rzece, kury skaczą po stercie siana, na grządkach z prawdziwej ziemi prawdziwe brukselki udają główki sałaty, a Matka Boska wiesza pranie i smaży churrosy... Zaś nad tym wszystkim majestatycznie kołyszą się świątecznie oświetlone palmy, które - kiedy zadrze się głowę do góry - wyglądają zupełnie jak zamrożone sztuczne ognie. Słowem - cuda się wokół dzieją! I właśnie tego, z okazji Świąt, Wam, Drodzy Czytelnicy, życzę.
No, może poza brukselką...

piątek, 19 grudnia 2008

Czytając Perez-Reverte'a



"Decyzję o tym, że będzie z nim jeździć, podjęła Olvido, patrząc na zniszczony pejzaż w Portman. A przynajmniej wtedy mu ją zakomunikowała. Znam jedno miejsce, zaproponował Faulques, takie jak z obrazów Doktora Atla, tyle, że bez ognia i lawy. Spojrzała na niego zaskoczona znad filiżanki kawy - jedli właśnie śniadanie na tarasie domu Falquesa w Balcelonie, kiedy wpadł na ten pomysł - i powiedziała: przecież tam nie ma wojny, a ja myślałam, że fotografujesz tylko wojnę. W pewnym sensie, odpowiedział, te widoki i to miejsce są częścią wojny.

Wynajęli samochód i pojechali na południe, ku zimowemu zmierzchowi nad krętymi drogami z ubitej ziemi, wciśniętymi między urwiska i góry odpadów mineralnych, nad zniszczonymi konstrukcjami i zrujnowanymi domami, murami bez dachów, dawnymi kopalniami pod gołym niebem, odkrywającymi bure, czerwonawe i czarne wnętrzności ziemi, z żyłami rudej rdzy, wyczerpanymi pokładami, ogromnymi płuczniami, skąd wyciekłe spękanymi kanałami błoto pokryło dno wąwozów z wyschniętymi opuncjami i martwymi pniami figowców, przypominając języki starej, stwardniałej lawy. To wygląda jak zimny wulkan, szepnęła zdziwiona Olvido, kiedy Falques zatrzymał samochód, wziął torbę z aparatami fotograficznymi i razem ruszyli naprzód, poprzez pejzaż niezwykłej, mrocznej urody, słuchając chrzęstu kamieni pod stopami w kompletnej ciszy bezmiernego pustkowia, opuszczonego przez ludzi prawie od stulecia, które jednak niszczyły wiatr i deszcz, nadając osobliwe formy korytom, splecionym ze sobą bruzdom, ostrym uskokom..."

Arturo Perez-Reverte "Batalista", Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2007

Ta to ma tupet...!




Bo babcia mówiła, że ja mam zawsze szczęście w konkursach...

środa, 17 grudnia 2008

Malaga. Muzy łysego dziadka



Do Malagi dotarliśmy wieczorem. Trwała fiesta i nie było ani jednego miejsca do zaparkowania. Skończyliśmy na krytym parkingu za 18 euro, gdzie nasz samochód zmieścił się na pochylni między bramą wjazdową a automyjnią...
W Maladze urodził się Pablo Picasso. Zamiast, jak przystało na artystę, umrzeć młodo i w biedzie, łysy jak kolano dziadek w pasiastej koszulce żył długo, bogato i z najpiękniejszymi kobietami. Malował je na obrazach, które wiszą dziś w malagijskim muzeum. Olga, ukraińska baletnica, niczym niezgrabnie wykuta w kamieniu, trzyma dziecko monstrualnie opuchniętymi rękami. 50-letni Picasso zdradzi ją z 17-letnią Francuzką, Marie-Therese. Dora, fotografka i malarka o urodzie smutnego wampa, jedno oko ma okrągłe, drugie trójkątne, nos sterczy jej do góry, a uszy - to dwie ósemki. Francoise, matka najmłodszych dzieci Picassa, jest chuda, fioletowa, ma czerwone kule zamiast piersi, a z głowy pączkują jej zielone włosy. Jacqueline, ostatnia kochanka, została wyrzeźbiona w kawałku blachy kilkoma ruchami kombinerek...
Tak widział swoje muzy wesoły, łysy dziadek, który dla potomnych narysował też własne oczy. Spoglądają ze ściany niby z niedokończonego komiksu.


A muzy można zobaczyć tu: www.museopicassomalaga.org


wtorek, 16 grudnia 2008

Deszcz w Granadzie II



I wciąż deszcz - niebo nad Alhambrą płacze za Maurami, jak ich ostatni król Boabdil, płakał, odchodząc z Granady (- Nie łkaj jak kobieta nad tym, czego nie umiałeś obronić jak mężczyzna - skarciła go wtedy matka). Teraz deszcz spływa po arabeskach, liściach i kwiatach, płucze misternie rzeźbione łuki i kolumny, idzie w zawody z fontannami w ogrodach Generalife. Kiedy przejdą już turyści, wokół robi się pusto: ze ścian nie patrzą na człowieka żadne oczy, wzrok ślizga się bez końca po girlandach, splotach i literach (bo to są litery).
Jest lodowato i szumi deszcz. Na Sacromonte powoli wpełza jęzor szarej mgły, giną w nim jaskinie, w których Cyganie tańczą zambrę. W Granadzie pada deszcz.
- Freedom - żegna nas szalony właściciel hostelu i upomina na drogę. - Remember famous Kapuczycky saying: honesty y honesty!

Deszcz w Granadzie

Wjechaliśmy do Granady, niczym do alpejskiego miasteczka: śnieg na szczytach, zimna mgła, ludzie w wełnianych czapkach - wydawało się, że na ramionach powinni nosić narty. Grudzień. Właściciel pensjonatu, miłośnik Kapuścińskiego ("Kapuczycky'ego"), otworzył nam w szlafroku. - Freedom! - wykrzykiwał, prowadząc nas po schodach. - Freedom y honesty!
Tak to już jest w Granadzie: zawsze dostajesz coś gratis. Do każdego piwa - zakąskę, do pokoju w hostelu - wariata...



Granada w deszczu, Granada płacząca strugami ulewy, potoki wody, płynące po ułożonym z kamieni na sztorc bruku. Ciemnoskórzy sprzedawcy wyszli na ulice handlować parasolami, Cyganki z gałązkami mirtu zaczepiają niemrawo, łatwo je przegnać. Knajpy są pełne po brzegi. W sobotnią noc w Granadzie śpią tylko królowie w Capilla Real. Szalona Joanna ma długie rzęsy z białego marmuru: opierają jej się aż na policzkach - Śpiąca Królewna. I nic nie da się poradzić na to, że Michał Archanioł z obrazu ma twarz Moniki. To po prostu deszcz, deszcz w Granadzie.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Biorąc udział w klęsce żywiołowej

Gwałtowne śnieżyce sparaliżowały w nocy z niedzieli na poniedziałek ruch na autostradzie A-92 z Granady do Lorki. Przez kilka godzin nieprzejezdny był 40 kilometrowy odcinek między Guadix a Bazą. W przywróceniu ruchu pomagały oddziały Guardia Civil Trafico, pługi śnieżne i piaskarki...
Ech... Skrzywienie zawodowe... Jeszcze się człowiekowi włącza, kiedy uczestniczy w lokalnej klęsce żywiołowej. Bo, oczywiście, zimowe opony zostawiliśmy w Krakowie, czyli na parterze.



środa, 10 grudnia 2008

Mała Brytania



Podobno zdarza się, że gdy na andaluzyjskim wybrzeżu świeci słońce, czubek Skały pokrywa kożuch gęstej mgły. Hiszpanie mówią wtedy, że Anglicy potrafili odcisnąć swoje piętno nawet na pogodzie, a Brytyjczycy - że ojczyzna przesyła Gibraltarowi swój pocałunek.
Tak było i tym razem. Kiedy wyjrzeliśmy rano przez okno, wielka szara chmura tkwiła nabita na szczyt Skały, kryjąc go skutecznie. W powietrzu było czuć mżawkę. Prawdziwie angielska pogoda...

Angielskie było też śniadanie, piętrowe autobusy, czerwone budki telefoniczne, i kelner, który w pubie Pod Końską Podkową, serwował apple pie i afternoon tea, kłaniając się z flegmatycznym angielskim "sir". Na chwilę opuściliśmy Hiszpanię i znaleźliśmy się w innym świecie: w Gibraltarze - Wielkiej... a właściwie Małej Brytanii.

Anglicy rządzą tu od 1704 r. Przetrwali 14 hiszpańskich oblężeń. Otoczyli Skałę fortyfikacjami, najeżyli działami, przeryli tunelami, by skuteczniej ostrzeliwywać atakujących, sprowadzili małpy, by ćwiczyć na nich strzelanie (to ta mniej sympatyczna wersja legendy o pochodzeniu gibraltarskich makaków).

Jak to możliwe, że Hiszpanom nigdy nie udało się odzyskać Gibraltaru? Cóż, debatowaliśmy nad tym bez przerwy: oglądając stutonowe działa i świeży wrak statku, który pękł na pół u podnóża latarni morskiej, wdrapując się na kolejne baterie i fortyfikacje, zdobywając stromy czubek Skały i penetrując wydrążone w niej tunele... I właściwie to nie wiemy, czemu Hiszpanom nie udał się żaden szturm. Zresztą, chyba mają z tym pewien problem, bo pierwszy drogowskaz z nazwą "Gibraltar" znaleźliśmy dopiero 12 km przed celem, dzięki Erice (kapryśnemu duchowi naszego GPS-a) zjechawszy uprzednio z autostrady. A wszyscy hiszpańscy znajomi solidarnie nas uprzedzali: - Gibraltar? Przecież tam nic nie ma...

Pogoda w kratkę



IAR podaje, że to najgorsza zima w Hiszpanii od 40 lat. Solidnie leje, więc właściwie można w to uwierzyć. Kupiliśmy drugi kaloryfer...

PS. Miejsce, z którego zostało zrobione zdjęcie, nazywa się Cenizas. Po hiszpańsku - Popioły. Czyż nie wygląda przez to jeszcze bardziej mrocznie?

piątek, 5 grudnia 2008

Grudzień miesiącem tęsknoty

Całkiem przypadkiem znalazłam dziś na sieci zdjęcia z krakowskiego Starego Miasta i muszę napisać jedno:
- !Madre mio, que anchas calles teneis...!*



(* łamany hiszp. Mamusiu, ależ macie szerokie ulice...!)

czwartek, 4 grudnia 2008

Lorca reloaded. Rozdziobią nas lechuzy i azory

Zamek w Lorce nazywa się Fortaleza del Sol - Forteca Słońca - i to jest naprawdę dobra nazwa. Pod wieczór, kiedy nad miastem zapada już zmrok, zamkowe mury wciąż płoną w ostatnich promieniach słońca.
W zamkowej ptaszarni mieszkają sowy, sępy, orły i sokoły. Dwa razy dziennie można je oglądać w akcji na dziedzińcu, a jeśli ktoś ma refleks i zrozumie słowo "voluntario", będzie nawet mógł potrzymać myszołowa przez rękawicę.
Rzeczona (i trochę niedobudzona) lechuza wygląda tak:


Natomiast potem, kiedy już siedzieliśmy na placyku przed cukiernią (tak, tą samą), jako że kolejny raz nie udało nam się wstrzelić w hiszpańskie godziny spożywania obiadu, napadła na nas Banda Trojga.
Pierwszy przyszedł Szef. Był wielki, spasiony i pręgowany. Złamany koniuszek ogona zawadiacko kołysał mu się na boki. Drugi był chudszy, mniejszy i bardziej nerwowy. Białe skarpetki naciągnięte miał równiutko na obie czarne łapy, białe wąsiska wyglądały jak zamoczone w mleku. Trzeci był biało-brudnobiały i doskonale znał swoje (trzecie) miejsce. Szef dyrygował. Rozpoznanie lewą flanką i powrót. W szeregu zbiórka. Na ławkę wskocz. Równaj szereg. Krótki zwiad za nogę stolika i okopać się na ławce.
Obyło się bez strat.

wtorek, 2 grudnia 2008

Lorca. Tysiąc liści, czyli potęga wyobraźni



- Kiedy będziecie w Lorce, musicie koniecznie spróbować milhojas - powiedziała żona profesora J. - To taki deser - tłumaczyła. - Nazywa się "tysiąc listków": mnóstwo cieniutkich płateczków ciasta, a w środku coś białego, nie wiem, jak to się nazywa po angielsku, coś jak śmietanka...
Wyobraźnia zaczęła pracować bardzo intensywnie. Więc, kiedy dotarliśmy już do Lorki, kiedy zdążyliśmy zgłodnieć i kiedy wszystkie restauracje solidarnie się pozamykały (bo Hiszpanie nigdy nie jedzą wtedy, kiedy my głodniejemy), barmanka z kafeterii z wyrozumiałym uśmiechem wskazała nam cukiernię.
Długo wpatrywaliśmy się w ladę pełną ciastek. Nic nie przypominało tysiąca cieniutkich listków ciasta z białą śmietanką w środku.
- Ma pani milhojas? - spytaliśmy ekspedientki.
- Oczywiście. Trzy rodzaje...
I po chwili siedzieliśmy już przy malutkim metalowym stoliczku, zajadając... kremówki.
A Lorca? Bardzo ładna.

Świątecznie średniowiecznie



Pierwszą cartageńską fiestę mamy już za sobą. Taką mini-mini fiestę. Malutką. Skromną. Ot, kilkadziesiąt kramów, ulice wysypane słomą, szczudlarze, maski, piszczałki, bębny, orły, sokoły i korowód osłów. Było średniowiecznie.