czwartek, 23 lipca 2009

O corridzie, rzeźnikach i austriackich intelektualistach


- To jest jak pradawne misterium - powiedział austriacki intelektualista, a jego hiszpańska żona usmiechnęła się niczym na przyjęciu u ambasadora i zagadnęła: - Czy wie pani, że zwierzęta z malowideł naskalnych w Altamirze niezwykle przypominają współczesne byki bojowe?
- Wszystkie najstarsze religie czciły byki - ciągnął austriacki intelektualista. Był młody i całkiem łysy. Hiszpańska żona przytakiwała z pięknym uśmiechem. - Babilon, Sumer, Egipt, Zeus porywający Europę. Byk był zwierzęciem świętym, składanym w ofierze... Corrida, ze swym sformalizowanym, niezmiennym rytuałem, jest bezpośrednią następczynią antycznych misteriów ofiarnych. Niesamowite, że Hiszpania przechowała dla nas coś tak zamierzchłego: spektakl, który opowiada o związku człowieka ze zwierzęciem, związku tragicznym, bo naznaczonym nieuchronną śmiercią. To ważna lekcja, zwłaszcza w czasach, kiedy robi się wszystko, by o tej śmierci zapomnieć, by ją ukryć, kiedy mięso kupuje się w supermarketach, na higienicznych plastikowych tackach, odsączone z krwi, by jak najmniej kojarzyło się z martwym zwierzęciem...
- Przepraszam, czy państwo rozmawiają o corridzie?
Mężczyzna był starszy i zaniedbany. Nosił grube okulary, zlepiony plastrem aparat słuchowy, miał zbyt długie, kudłate włosy i był Hiszpanem. Kiedy mówił, nachylał się mocno przez stół.
- Usłyszałem, że państwo mówią o corridzie i martwych zwierzętach, więc pomyślałem, że mógłbym zabrać głos. Jestem teraz na emeryturze, ale całe życie pracowałem w rzeźni. Nigdy nie zabijałem zwierząt, ale robiłem wszystko inne: skórowałem, wykrwawiałem, patroszyłem, porcjowałem mięso. Całe życie. I z tej perspektywy muszę powiedzieć, że dla mnie corrida jest okrucieństwem...
- Ależ nie może pan tak mówić - żachnął się austriacki intelektualista.
- Tak uważam - powiedział hiszpański rzeźnik. - To cierpienie dla ludzkiej zabawy.
- Nie może pan tak mówić - austriacki intelektualista także nachylił się przez stół. - Przede wszystkim corrida nie jest zabawą. Jest oddaniem hołdu bykowi, jego wolności, odwadze, waleczności. Jest śmiercią, zgoda, ale nie bez walki, jak - proszę mi wybaczyć, nie chciałbym pana urazić - jak w rzeźni.
- Proszę, nic się nie stało, sam nigdy nie zabijałem, nie wiem, czy bym umiał. Ja nie rozumiem tego honoru, o którym pan mówi i nie wiem, czy rozumie go byk. Dla mnie to po prostu jest okrutne. Zwierzę na arenie drażni się i rani, kłuje po grzbiecie, pozwala krwawić, cierpieć... I po co? Dla rozrywki...
- Ale przecież ludzie muszą zabijać zwierzęta - hiszpańska żona austriackiego intelektualisty spojrzała na rzeźnika ze współczuciem i pocieszająco dotknęła jego ramienia. - Mięso jest naturalnym pożywieniem człowieka, a żeby je zdobyć, trzeba zabić.
- I pan przecież doskonale wie, jak to się odbywa - dodał austriacki intelektualista. - Cierpienie byka podczas corridy jest nieporównywalnie małe z cierpieniem zwierząt hodowanych na mięso, tych wszystkich kur całe życie ściśniętych w klatce, gęsi tuczonych rurką wepchniętą do gardła, świń, żyjących na przemysłowych farmach, krów czekających na swoją kolej w masowej rzeźni. Bojowy byk jest najszczęśliwszym zwierzęciem na świecie. Jest panem olbrzymiego pastwiska, odżywionym, otoczonym największą troską, nie znającym pracy. Płaci za to dwudziestoma minutami walki na arenie. Ginie otoczony szacunkiem i podziwem, walcząc do końca. Jeśli uznamy corridę za okrucieństwo, powinniśmy wszyscy zrezygnować z jedzenia mięsa, zamknąć hodowle i zostać wegetarianami...
- Wydaje mi się jednak, że zabijanie dla jedzenia, które jest koniecznością, to co innego niż zabijanie na arenie, dla rozrywki... - zdążył jeszcze powiedzieć hiszpański rzeźnik.
Austriacki intelektualista chciał zaoponować i przytoczyć swoje argumenty, ale akurat wtedy kelnerka przyniosła drugie danie obiadu, przerywając dyskusję. Przez chwilę słychać było tylko stukot sztućców. Niestety, nie pamiętam, co jadł hiszpański rzeźnik. Jestem za to pewna, że austriacki intelektualista łapczywie pochłaniał wegetariańską tortillę.
Na zdjęciach:
Aficionados, czyli miłośnicy corridy. Walencja, marzec 2009 (u góry)
Przeciwnik corridy. Pampeluna, lipiec 2009 (na dole)

wtorek, 21 lipca 2009

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o San Fermin...

...ale boicie się zapytać, jest na pewno na rewelacyjnej stronie SanFerminEncierro.com, której ekipa stanowiła dla mnie w Pampelunie coś w rodzaju pogotowia ratunkowego. Skontaktowali mnie z ludźmi, którzy od kilkudziesięciu lat co roku biegają z bykami, za darmo wpuścili na balkon z widokiem na gonitwę, którego wynajęcie kosztuje sto euro od osoby za poranek, dali śniadanie i napoili kawą o szóstej rano, z pobłażaniem znosili mój kulawy hiszpański... Słowem, zaopiekowali się mną z pełnym poświęceniem i bez widoku na zyski. Za co im tutaj:
MUCHAS GRACIAS POR TODA LA AYUDA!
Na ich stronie można poczytać (zdaje się, że częściowo także po angielsku) o historii San Fermin, poznać trasę biegu, zapoznać się ze zwierzeniami biegaczy, obejrzeć współczesne i historyczne zdjęcia, a wkrótce także zafundować sobie wirtualną symulację gonitwy. Symulator, stworzony na podstawie kilku milionów zdjęć trasy, będzie dokładnie imitował wszystko, co może przydarzyć się podczas biegu. Polecam do treningu przed przyszłorocznym San Fermin ;)

Gora San Fermin!



Już po fieście. 14 lipca dziki tłum na placu przed ratuszem ze świecami w dłoniach i łzami w oczach odśpiewał "O, ja biedny", zdjął z szyi czerwone chusteczki i po raz ostatni poszedł się upić. O świcie następnego dnia miasto powoli zaczęło wracać do normy. Z ławek i trawników pomału zwlekali się trzeźwiejący pijacy. Zawsze gotowi pampeluńscy śmieciarze zebrali ostatnie butelki po szampanie, rumie, winie, piwie i whisky oraz puste już, pięciolitrowe plastikowe baniaki po sangrii. Uliczni muzykanci odsypiali zdarte gardła. Rozebrano drewniane bariery do zabezpieczenia encierro. Tłum przeniósł się na dworce i wylotowe ulice. Milion turystów opuszczało 200-tysięczną Pampelunę.

I jeszcze tylko 15 lipca rano, punktualnie o ósmej, ci, którzy nie mogli znieść, że tego dnia nikt nie wypuści już byków na 846-metrową trasę, ustawili się na ulicy w desperackim oczekiwaniu. Bywały lata, kiedy w zastępstwie byków, pozwalali się ścigać wielkiemu miejskiemu autobusowi, ale odkąd zlikwidowano linię, powodem do biegu mogło być wszytko. Ciężarówka, prywatny samochód, rowerzysta... Cokolwiek, by jeszcze raz popędzić przez wąskie uliczki, które tak już przesiąkły alkoholem, moczem i resztkami jedzenia, że chyba nigdy nie pozbędą się specyficznego zapachu, zapachu San Fermin.





czwartek, 16 lipca 2009

Pampeluńskie krowy, czyli kropla feminizmu



Kiedy bojowe byki, pędząc przed sobą tłum biegaczy, dopadną wreszcie areny, wrota plaza de toros zostają zatrzaśnięte, zwierzęta zagonione do zagród, a ludzie mają chwilę oddechu. Ale tylko chwilę. Zaraz bowiem wypuszcza się krowy. A właściwie krówki - vaquillas są bowiem młodziutkie, mają okręcone szmatami rogi i przy potężnym bojowym byku wyglądają jak niezgrabne, chude, czarne myszy.

Za to są piekielnie sprytne.

Znawcy corridy twierdzą, że krowa potrafi być bardziej niebezpieczna od byka. Ma bowiem doświadczenie. Byk widzi arenę tylko raz w życiu, tuż przed śmiercią. Nikt nigdy nie ćwiczy z nim walki. Krowa, choć mniejsza i słabsza, ma doświadczenie. Zwłaszcza, jeśli torerzy ćwiczyli na niej swoje umiejętności.
Na własne oczy widziałam jak taka chuda czarna mysz zrzuciła z płotu kilkaset osób, które obsiadły barrerę. Wyprysnęła z otwartych drzwi zagrody i - lekceważąc tłum na arenie - z lewym rogiem nastawionym do bodzenia, zrobiła pełną rundkę wokół drewnianego płotu. Wszyscy, którzy siedzieli na nim ze zwieszonym do środka areny nogami, w popłochu polecieli na plecy. Siedzący wyżej wyli ze śmiechu.

Tak, tak - ze śmiechu. Zmagania z vaquillas są bowiem przyjemną poranną rozrywką, której oddają się pampeluńskie mamy z kilkuletnim potomstwem. W Miguelu, ortopedzie z Pampeluny, który od 38 lat biega w encierros, pasję dla byków zaszczepiła babcia, która brała go, wówczas małego chłopca, na vaquillas.


Na widowni siedzą więc rozdziny, a na dole, na piachu, kilkaset osób bawi się z młodziutką krówką. Lub młodziutka krówka bawi się z nimi, bo raz po raz śmiałek, który zbyt zawadiacko zbliży się do jej rogów, malowniczo wylatuje w powietrze. Widzowie wybuchają wówczas perlistym śmiechem i klaszczą. Sympatia wyraźnie jest po stronie krów.

Komu kibicuje tłum widać też wtedy, gdy w jakimś nieokrzesanym i pijanym cudzoziemcu za bardzo wzbiera agresja. Wasz korespondent widział jak jeden z tych niewychowanych gburów próbował kopnąć krówkę. Miejscowi chłopcy natychmiast go odciągnęli, otoczyli i dali mu parę szybkich. Cudzoziemiec miał kolegów, na moment na piachu zakotłowała się gigantyczna bójka, w której przybysze nie mieli najmniejszych szans. A cała widownia, wszystkie te mamy, babcie i małe Miguele, jednym głosem skandowali:

- Hi-jo de pu-ta! Hi-jo de pu-ta!

Co tłumaczy się jako: - Ty skur-wy-sy-nu! Ty skur-wy-sy-nu!

Wreszcie delikwenta wyprowadziła guardia civil, co zostało nagrodzone brawami, a zmęczoną krówkę wymieniono na nową, świeżą.

piątek, 10 lipca 2009

Śmierć na encierro



Jedna osoba zginęła, a trzy zostały pobodzone podczas dzisiejszego encierro w Pampelunie. 27-letni hiszpański biegacz, raniony w szyję przez byka "Capuchino", zmarł w drodze do szpitala. To pierwsza śmiertelna ofiara byczych rogów w Pampelunie od 1995 r.

Dzisiejsze encierro, czyli 846-metrowa gonitwa z bykami wąskimi uliczkami miasta, od samego początku zapowiadało się niebezpiecznie. "Capuchino" zaraz po wyjściu z zagrody znalazł się na czele stada, zahaczył rogami koszulę jednego z biegaczy i rzucił nim o drewniany płot. Później odłączył się od reszty stada. Samotny byk jest niezwykle niebezpieczny: nie wie dokąd ma biec, rozgląda się na boki, reaguje agresją na ruch. "Capuchino" dopadł jeszcze jednego biegacza, a na prostej pod budynkiem Telefoniki uderzył rogami 27-letniego madrytczyka Daniela Jimeno Romero. Mężczyzna, ranny w szyję, z rozerwaną aortą i uszkodzonym płucem, nie przeżył transportu do szpitala. Byk szalał jeszcze przez półtorej minuty i cisnął w powietrze kolejnego biegacza, zanim pasterzom udało się zagonić go w stronę areny i zagród.

Zmarły dziś mężczyzna jest pierwszą śmiertelną ofiarą pobodzenia podczas encierro od 1995 r. W 2003 r. 63-letni nawarryjczyk zmarł po trzech miesiącach śpiączki, po tym jak został stratowany przez pędzące stado. Odkąd w 1924 r. zaczęto prowadzić statystyki, w Pampelunie od byczych rogów zginęło 15 osób.
(KK)
*
Na marginesie dodam tylko, że śmiertelny wypadek zdarzył się dokładnie tam, gdzie dzień wcześniej wasz korespondent robił zdjęcia z deski. Obecnie jestem na etapie zastanawiania się, czy to szczęście, czy pech, że nie było mnie tam dzisiaj...


PS. Na zdjęciu: 8 lipca, ulica Estafeta. Byk przewraca się na biegaczy, kilku z nich odnosi lekkie rany

wtorek, 7 lipca 2009

Zanim wzeszlo slonce



Wydaje mi sie, ze to musialo byc juz dawno temu, innego dnia, moze innego roku. Ale nie, to bylo dzisiaj, dzisiaj rano. Slonce jeszcze nie wstalo, bylo ciemno, zimno, cicho i wial wiatr. Na przystanku autobusowym siedzial chlopak. Mial zwieszona glowe, czyste, biale ubranie i czerwona chustke starannie zawiazana na szyi. Byl doskonale trzezwy. Czekal na autobus.
- Bedziesz biegl?
Skinal glowa.
- Pierwszy raz?
- Aha.
Umilkl i zapatrzyl sie w chodnik. Siedzielismy w ciszy moze z dziesiec minut. Bylismy zmeczeni, niewyspani, bylo jeszcze ciemno i dookola nie bylo nikogo wiecej. Czekalismy na autobus, ktory nie nadjezdzal.
- Wiesz ktory odcinek chcesz przebiec?
- Biegnie sie tylko kawalek? Nie wiedzialem. Pomyslalem, ze po prostu tam pojde i zobacze jak to dziala.
Czekalismy. Chlopak westchnal, spojrzal na zegarek i nerwowo rozejrzal sie za autobusem.
- Czemu chcesz to zrobic? - to nie bylo dobre pytanie, nie o piatej rano przed biegiem.
Desperacko wzruszyl ramionami.
- A czemu nie?
I znow czekalismy w ciszy. Za dwie godziny szesc bykow mialo przebyc osiemsetmetrowa trase przez miasto, a on mial biec przed nimi, starajac sie nie oberwac rogiem i nie dac sie przewrocic innym biegaczom. Naprawde nie bylo o czym rozmawiac. Powoli zaczynalo to przypominac oczekiwanie na egzekucje.
Od strony akademikow przyszedl drugi chlopak, rownie bialy, czysty, trzezwy i zamyslony.
- Bedziesz biegl? - zapytal go ten, ktory czekal na autobus.
- No.
- Ktory odcinek?
- Jeszcze nie wiem, to biegnie sie jakis odcinek?
- Tak.
- Nie wiem. A ty?
- Tez nie wiem.
- Skad jestes?
- Australia.
- Aha. Ja US.
- Aha.
Amerykanin oparl sie ramieniem o wiate przystanku. Australijczyk nerwowo spojrzal na zegarek. Milczeli obaj. Wreszcie przyjechal autobus i wsiedlismy. Chlopcy wysiedli przy plaza de Castillo. Poszli w kierunku poczatku zagrod, z ktorych wypuszcza sie byki.
- Do zobaczenia - powiedzial jeszcze Australijczyk i zasmial sie. - Oby.
Dwie godziny potem, kiedy wzeszlo juz slonce i przebiegly byki - a przebiegly bardzo, bardzo szybko i wszyscy doswiadczeni biegacze mowili, ze to bylo "lup! fruuu! i tyle" - zobaczylam Australijczyka znowu. Byl szczesliwy i trzesly mu sie rece. Wyciagal je przed siebie i pokazywal jak drza.
- I jak bylo? - pytalismy go z dziennikarzami z Norwegii i bylo to najglupsze pytanie, jakie moglismy zadac, ale zadne inne nie przychodzilo nam do glowy.
- To bylo... wow... to bylo swietne, niesamowite... - bezradnie wyliczal przymiotniki. Zostawilismy go samego. Bo wlasciwie jak mial nam o tym opowiedziec?


poniedziałek, 6 lipca 2009

Zimna kobieta o szostej rano...



- I jak ci sie podoba nasza kultura? - Javier, wielki jak gora fotograf-freelancer z Pampeluny, z trudem torowal sobie droge przez tlum. Tlum byl pijany od wina przyjmowanego do wewnatrz i przemoczony winem przyjmowanym na zewnatrz, na niegdys biale koszule i spodnie.
- Niesamowicie mi sie podoba - odpowiedzialam, zgodnie z prawda, torujac sobie droge za Javierem i pozdrawiajac wszystkich jego przyjaciol, ktorych napotkalismy po drodze. Kluczylismy w strone Plaza de Toros.
- Wy chyba nie macie takich fiest w Polsce, co? - zapytal Javier.
- Nie, raczej nie - odkrzyknelam mu zza plecow.
- Bo wy, tam na polnocy, jestescie zimni. Zwlaszcza kobiety sa zimne. Piekne, ale zimne - stwierdzil bez usmiechu. Szlismy dalej. Javier od wielu, wielu lat fotografuje byki. Zdaje sie, ze kiedys takze z nimi biegal, ale na wspomnienie o tym tylko machnal reka, usmiechnal sie z rozbawieniem i zaklopotaniem, po czym zapatrzyl w dal.
Odkad przyjechalam do Pampeluny, ciagle ktos mi pomaga. Tak, ot, bezinteresownie. Pierwszego wieczora, w autobusie, zapytalam dwoch mlodych kobiet gdzie mam wysiasc, zeby dojsc do centrum.
- Z nami! - zawolaly i w ten sposob przeszlam cale miasto z dwoma siostrami oraz rocznym Adrianem, synem jednej z nich, ktory, tak jak ja, jest w tym roku po raz pierwszy na San Fermin.
To bylo wczoraj, a teraz przedzieralam sie przez przemoczony winem tlum, bo Javier obiecal, ze pokaze mi gdzie mozna zrobic dobre zdjecia encierros. Encierro to 800-metrowy bieg przed stadem bykow waskimi uliczkami Pampeluny. Trwa tylko trzy minuty i trzeba miec naprawde wiele wiedzy albo szczescia, zeby zdazyc zrobic na nim znosne zdjecia.
- To jest najlepsze miejsce, zawsze tu przychodze - powiedzial Javier. Stalismy tuz przed Plaza de Toros, niedaleko budynku Telefoniki. - Tu jest najbardziej niebezpiecznie, wszystkie wypadki smiertelne, ktore sie zdazyly, byly wlasnie tutaj. Bieg zaczyna sie o 8, ale musisz tu byc przed szosta. Zobacz, wspinasz sie na ten slupek. Rozumiesz? Na gore. I tu siedzisz, tam kierujesz aparat, a kiedy byki przebiegaja po prostu naciskasz spust migawki. Nie ma czasu na myslenie. Po prostu strzelasz, o w tamta strone. Tu jest najlepsze miejsce, bedziesz miec rewelacyjne zdjecia. Tylko musisz tu byc przed szosta rano, rozumiesz?
Rozumialam. Przed szosta rano. Wprawdzie akredytacje mam dopiero na 9 lipca, ale chcialam wczesniej troche sie poprzymierzac do zdjec. Przed szosta rano... Rozumiecie? No, to dobranoc ;)

Czytajac Hemingwaya w Pampelunie



"W poludnie w niedziele szostego lipca wybuchla fiesta. Niepodobna nazwac tego inaczej"
Ernest Hemingway "Slonce tez wschodzi"

W poludnie w poniedzialek szostego lipca wybuchla fiesta. I naprawde niepodobna nazwac tego inaczej. Poza tym, ze w tym roku szosty lipca wypadl w poniedzialek, Papa mial racje co do kazdego jednego slowa.


Najpierw zgromadzili sie ludzie. Naplywali wszystkimi ulicami juz od rana: w bialych spodniach i koszulkach, z czerwonymi szalikami przewiazanymi w pasie zatrzymywali sie wylacznie przy sklepach z alkoholem. Biel klula w oczy, gdy na chodnikach trwalo wielkie przelewanie wina do buklakow, plastikowych butelek i kilkulitrowych baniakow. A potem, dokladnie o 12, z ratusza wystrzelila w niebo raca i naraz w y b u c h l a fiesta. Nagle, w jednej sekundzie, cala biel stala sie rozowa od rozlanego wina, slodka od tryskajacego szampana, a ulica zamienila sie w lepki potok. Nagle wszedzie lezalo szklo. Nagle wszedzie grala muzyka, ludzie rzucali sie sobie na szyje i pili, a z balkonow i okien wprost w tlum lano kubly wody, ktore nie byly w stanie schlodzic rozgrzanych glow.

Fiesta San Fermin 2009 w Pampelunie wlasnie wybuchla.



niedziela, 5 lipca 2009

Telegram z Pampeluny

Wasz wszedobylski (i pozbawiony polskich znakow) korespondent melduje sie z zimnej i zielonej Pampeluny STOP Papa Hemingway po raz ostatni byl tu rowno 50 lat temu STOP Fiesta zaczyna sie jutro o 12 STOP Pierwsza gonitwa z bykami po uliczkach starego miasta we wtorek STOP Wszystko na zywo tylko na Siodmym Pietrze!!