czwartek, 24 grudnia 2009

Niech nad Wami czuwa Matka Boska Piorąca


Hiszpańskie szopki nie kłamią. Zanim doprowadzą do cichego żłóbka, przewłóczą człowieka przez pół placu prac polowych i domowych obowiązków. W hiszpańskich szopkach wre robota. Sadzi się kapustę (z brukselki), pierze w strumieniu i miesza w garze warząchwią. Jak  w życiu. Niech więc w wirze świątecznych przygotowań czuwa nad Wami Matka Boska Piorąca, a potem, kiedy już okna będą pomyte, podłogi wypastowane, karp wypatroszony i wyszorowana wanna, usiądźcie i cieszcie się w te Święta Świętym Spokojem.
Czego Wam i sobie życzy,
(KK)

czwartek, 17 grudnia 2009

Czytając Potockiego na autostradzie



"Hrabia Olavidez jeszcze nie był sprowadził osadników do gór Sierra Morena. Strome to pasmo, które oddziela Andaluzję od La Manchy, zamieszkiwali wówczas kontrabandziści, rozbójnicy i kilku Cyganów, o których mówiono, że pożerali ciała zabitych wędrowców."
- To napewno jest w tym kierunku?
- Tak, tak. Normalnie autostradą tak jak na Cartagenę i na wysokości Goru powinien być zjazd.
- Ale mam zjeżdżać na ten Gor?
- Nie, właśnie w drugą stronę. Na Gorafe.
- To jest jakieś duże miasto?
- Nie, wiocha maleńka.
- To poszukaj jakiegoś dużego miasta gdzieś dalej, przecież na wiochę nie będzie zjazdu...
- Ale tam już nie ma miast. Tam już w ogóle nic nie ma za tym Gorafe.
- Droga się kończy?
- Nie. Ale nic przy niej nie ma...
"Podróżny, który odważył się zapuścić w tę dziką okolicę, napastowany bywał (jak mówiono) przez tysiączne okropności, na których widok drżeli najbardziej odważni. Słyszał płaczliwe głosy mieszjące się z hukiem potoków, wśród poświstu burzy mamiły go błędne ogniki, a niewidzialne ręce popychały go w bezdenne przepaście."
- ...kurczę, nie wiem, czy zdążymy. Ściemnia się.
- Jest zjazd na Gor. Mam zjeżdżać?
- Tak! Nie! Czekaj, nie na Gor! W drugą stronę, na Gorafe!
- Nie ma Gorafe, jest Las Viñas. Jechać?
- Czekaj! Dobra, jedź! Jedź na Las Viñas.
- Co tam ma w ogóle być?
- Parque Megalitico, ponad 200 dolmenów, na zdjęciu wyglądają na całkiem wielkie...
- A to całe Badlands? To też tam?
- No właśnie nie wiem, nie wynika z mapy. To Badlands to niby jest tu wszędzie.


 "Trzeba przyznać, że dolina Los Hermanos zdawała się nader przyjazną dla zbójeckich przedsięwzięć, zawsząd bowiem dostarczała złoczyńcom miejsca schronienia. Co chwila zatrzymywały podróżnego skały odwalone z gór lub odwieczne drzewa wywrócone przez burze..."
 - ...kupa kamieni.
- No, na zdjęciu wyglądało lepiej. Zobacz, takie stojące i z daszkiem... To, co, wracamy?
- Ale może nie tą samą drogą, dość tego żwiru. Tam przed nami jest zjazd do wąwozu, wygląda lepiej niż ta szutrówka. Przed chwilą schodził tamtędy facet z krową.
- To się zdziwi jak zobaczy polską rejestrację.
- O ile go dogonimy.
- Jak go mamy nie dogonić?
"Wprawdzie można było czasami znaleźć na tej strasznej drodze jakąś ventę, czyli samotną gospodę, ale duchy, bardziej diabelskie niż sami oberżyści, zmusiły tych ostatnich do ustąpienia im miejsca i oddalenia się w kraje, gdzie jedynie głos ich sumienia przerywał im spoczynek, a - z dwojga złego jedno wybierając - oberżyści woleli z tym drugim mieć do czynienia." 
- ...z daleka wyglądało to trochę lepiej... Zdawało mi się, że tu będzie asfalt.
- A facet z krową? Nie ma go. Jesteś pewien, że tędy schodził?
- Pewnie. Przecież nie ma tu innej drogi.
- Ciekawe, czy w tym miasteczku już widzieli samochód z polską rejestracją...
- Zatrzymujemy się tu na kawę na końcu świata?
- Nieee. Jedźmy do tej nawiedzonej gospody.
- A znajdziesz ją?
- Tak, tak. Na pewno. Będzie drogowskaz. To jest to miejsce, gdzie się zawsze zatrzymujemy w drodze z Granady. Stacja benzynowa i ta dziwna knajpa. Już dwa razy zmienialiśmy się tam za kierownicą, całkiem przypadkiem zresztą. I jakoś tak czułam, że ta nazwa mi coś mówi. Aż dziwne, że nie skojarzyłam wcześniej.
- A jak to się nazywa?
- Venta Quemada. Spalona Gospoda.

"Im bliżej zbliżałem się do gospody, tym milczenie głębszym mi się zdawało. Nareszcie przybyłem i ujrzałem przy wejściu skarbonkę przeznaczoną do zbierania jałmużny, na której wyczytałem następujący napis: "Panowie podróżni, módlcie się przez miłosierdzie za duszę Gonzaleza z Murcji, dawnego gospodarza Venta Quemada. Nade wszystko zaś mijajcie to miejsce i pod żadnym warunkiem nie przepędzajcie tu nocy"."
- Tu?
- Tu, tu. I teraz na stację benzynową...
- Czemu na stację? Zjedźmy do miasteczka, na pewno będzie jakiś bar.
- A znasz lepszy odpowiednik starych samotnych gospód na szlaku niż knajpa przy stacji benzynowej? To byłby taki znak czasów...
- Ale przejedźmy się przez miasteczko.
- ...ale ciemno...
- ...ciemno...
- ...i gdzie są wszyscy?
- ...ani jednego światła w oknach, ani pół baru...
- ...to nie jest normalne... znasz jakąś hiszpańską wiochę, w której nie ma baru?
- Żadnej...
- To jedźmy już na tę stację. Mówię ci, to będzie taki znak... Znak czasów...


- I co napiszesz?
- O knajpie?
- O knajpie.
- Bo ja wiem? Że dużo dymu, ciepło, że przez półotwarte drzwi do kuchni widać ogień w piecu, że dużo ludzi i wcale nie wyglądają jakby się bali przepędzać tu noc... Że dziewczyny jak z dyskoteki i wcale nie przypominają tajemniczych Mauretanek. No, nie wiem. Może, że kawa mocna i czuć w niej fusy?
- To, co? Jedziemy?
- Jedziemy...
"Nareszcie ocknąłem się naprawdę. Słońce paliło mi powieki i ledwie zdołałem je podnieść. Ujrzałem niebo, znajdowałem się na wolnym powietrzu, ale blask mnie oślepiał. (...) Gdzież znajdęwyrazy, aby opisać grozę, jaka mną owładnęła. Leżałem pod szubienicą Los Hermanos. Trupy dwóch braci Zota nie wisiały, ale spoczywały po obu moich stronach. Bez wątpienia całą noc między nimi przepędziłem. Spoczywałem na potarganych postronkach, resztkach kół, odłamkach szkieletów i ohydnych łachmanach, które po zgniciu ciał odpadły od kości..."
 Jan Potocki, "Rękopis znaleziony w Saragossie"
Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2003

wtorek, 15 grudnia 2009

Dwadzieścia stopni wewnątrz


- Można zwiedzać! Można wejść do środka!
Jaskiniowiec był niziutki i krzepki, miał twarz wygarbowaną suchym wiatrem, a na widok wielkiego aparatu zakrzyknął na zachętę: - Można! Można fotografować!

W jego jaskini było bielutko, czyściutko i uroczo jak w cepelii. Przy wejściu stał dyskretnie wielki gliniany talerz z kilkoma monetami. Obejrzeliśmy pokoik. Obejrzeliśmy kuchnię. Obejrzeliśmy salon z nowiutkim elektrycznym kominkiem. Zajrzeliśmy do sypialni. Gospodarz przyglądał się nam z zadowoloną miną. Być może była to duma (nasz przewodnik informował: "mieszkańcy z dumą pokazują turystom swoje jaskinie").
 - Piękne miejsce. Ktoś tu nadal mieszka?
Gospodarz jaskini zakołysał się na piętach i zaraz stało się jasne, że nie po raz pierwszy jest zwiedzany.
- Mam 64 lata, żonę, dwóch synów i czwórkę wnucząt: trzech chłopców i dziewczynkę - wyrecytował na jednym wydechu. - Mamy w okolicy jeszcze jedną jaskinię. Drugą. Tam gotujemy, a tu przychodzimy spać. Tu nie gotujemy. Temperatura przez cały rok utrzymuje się na poziomie 18-20 stopni.


Ale to już wiedzieliśmy. Miła pani w jaskini-muzeum powiedziała nam, zanim zdążyliśmy zapytać.
- Guadix liczy 20 tys. ludzi, z czego prawie jedna czwarta mieszka w jaskiniach. Niektóre z nich to luksusowe rezydencje, z wodą, prądem, gazem, internetem i wszelkimi wygodami. Temperatura wewnątrz przez cały rok utrzymuje się na poziomie 18-20 stopni...

Ścieżka prowadziła na wzgórek. A właściwie na dach, bo wprost z ziemi wyrastał tu biały komin. Ze szczytów sąsiednich pagórów sterczały anteny telewizyjne. Wokół, jak okiem sięgnąć, w pofalowanym gruncie tkwiły bielone frontony i dobudówki. Młody jaskiniowiec, który ze swoją komórką przysiadł między kominami, obrzucił nas obojętnym spojrzeniem. Może stukał smsa do dziewczyny, może w coś grał, ale wyraźnie za ciasno było mu na to w jaskini.


Między kominami wiły się ścieżki, więc poszliśmy na spacer - po wzgórzach, po dachach. Ujadały psy, różnokolorowe koty przyglądały nam się z wysokości śmietników do segregacji. Suszyło się pranie. Przed niektórymi jaskiniami parkowały nowe samochody, gdzie indziej kłębiły się zwoje pordzewiałego drutu, skorodowane garnki bez dna i krzesła bez siedzeń. Jaskinie Guadixu zawsze były schronieniem dla tych, których nie stać było na budowę domu: prześladowanych Morysków, XIX-wiecznych osadników, robotników z lat 50., Cyganów i wagabundów wszystkich epok. Były suche i ciepłe, bo, w przeciwieństwie do naszego mieszkania na Siódmym Piętrze, temperatura wewnątrz od setek lat utrzymywała się na poziomie 18-20 stopni.

piątek, 27 listopada 2009

W królestwie krów



Ścieżka jest wąska i zakrzaczona, las ciemny, a z przeciwka coś przedziera się z impetem. Pękają drobne gałązki, ziemia łomocze od kopyt i wreszcie coś... dzwoni głośno, natarczywie. Schodzimy ze szlaku, wciskamy się w krzaki. Ścieżką poniżej, ze słonim wdziękiem, maszerują dwie beżowe krowy.
Życie w Hiszpanii zmienia pogląd na bydło domowe. Tu corrida, tam encierro, młode krówki z wdziękiem brykają na arenach z rozentuzjazmowanym tłumem, przy autostradach wielkie czarne bycze sylwetki wycięte z blachy dominują mijany krajobraz. Byk urasta do rangi symbolu, a także kontrowersji, wiedzie żywot publiczny znacznie śmielej niż jego skromny polski kuzyn... Krowa, jak się okazuje, nie jest gorsza. Krowa bowiem rządzi w Pirenejach.


Tak, Pireneje to królestwo krów. Wyżej, nad lasami, na wielkich zielonych pastwiskach, po których leniwie wiją się kręte strumyki, pasą się wielkie stada. Byki, półdzikie konie, owce, osły, ale przede wszystkim krowy. Wspinają się po skałach, włażą na wierszki i ryczą aż niesie się echo.
- Bokiem! Bokiem! O, tędy! Tutaj!
Krzepki dziadzio w starych portkach i znoszonych butach macha na nas ze szczytu stromego podejścia, na migi pokazuje, żeby zejść ze ścieżki, która trawersuje kamieniste zbocze. Ścieżką, poganiane przez mężczyzn i psy, zakosami lezą krowy.
- Spędzamy je już na zimę - mówi dziadzio. - Całe lato przesiedziały na halach, ale chłód idzie. Zresztą, pora na cielęcinkę - śmieje się bezzębnie. - A wy co? Na Bisaurina idziecie? Wysoko, wysoko...


Koński trup leży na łące nieopodal strumienia, obleczony zeschłą skórą. Długo już chyba leży, bo wcale nie cuchnie; nawet muchy wolą żywe krowy, które z filozoficznym spokojnem napychają brzuchy późną trawą. Rogate szkielety też im nie przeszkadzają. Trwa wielkie żarcie.
Idziemy na Bisaurina. Do diaska, byle wyżej niż krowy!
Wspinamy się, kolejne stada beznamiętnie rozstępują się na boki. Za przełęczą robi się stromiej i kamieniściej, wielkie drapieżne kanie latają już  p o d  nami, ale, w połowie podejścia wyraźnie pasie się jeszcze jedno krowie stado. Brzęk dzwonków echem niesie się w doliny.


Szczyt Bisaurina jest ostry i kamienisty. W wąskiej szczelinie błyszczy stary brudny śnieg. Hula wiatr. Krowy zostały trochę niżej, tak na wysokości Rysów. Widzieliście kiedyś krowę na Rysach?

środa, 25 listopada 2009

Dziewczyna z zębem na przedzie


Hiszpanie mają tylko cztery zęby. Wszyscy. Cały naród!
- Naprawdę. Nie wiedziałaś? - Is dziwi się mojemu nagłemu zainteresowaniu. I rysuje mi na kartce zarys szczęki, a w niej małe kwadraciki. - O, zobacz. To są los dientes, zęby. Cztery. A to już los colmillos, czyli to, co na filmach mają wampiry. Dalej są las muelas...
Nauka hiszpańskiego, to jest, perdone, kastylijskiego dostarcza mi niewiarygodnych uciech poznawczych. Czy wymyślilibyście na przykład, że tutejsza dłoń - la palma de la mano - składa się wyłącznie z wewnętrznej strony naszej starej dobrej polskiej dłoni? To, co z wierzchu - grzbiet, czy może wierzchołek - w ogóle się do tej nazwy nie kwalifikuje, po prostu dłonią już nie jest! Ot, inny świat  i jego anatomia! Niektóre sprawy można poznać jedynie, excusez le mot, językiem.
Chociaż, z drugiej strony, dopuszczam możliwość, że to ja jestem inna. I tylko mnie rozbraja fakt, że "nie mieć wyboru" to po kastylijsku "no tener elecciones" oraz wzrusza szyld "Perritos Calientes" - "Ciepłe Pieski" - na budce z hot-dogami. Z rysunkiem uśmiechniętego szczeniaczka, nomen-omen...
PS. Na zdjęciu: Piękna fallerka z wdziękiem prezentuje wszystkie cztery zęby

wtorek, 10 listopada 2009

Chodząc bez chodzenia


- Czekaj, stań na strzałce. Patrz w tamtą stronę. I co, widzisz?
- Jakieś kreski.
- Posuń się. Nooo dobra, faktycznie coś jest. Co tam napisali na tej kartce?
- Chodziarz chodzący bez chodzenia.
- Co?
- Numer osiem. Walker walking without walking. Chodziarz chodzący bez chodzenia.
- Aha. Nie, no, jasssne. Zobacz, tu ma głowę. Fajnie, nie? Co tam następne?
- Numer dziewięć. Wznoszą się w linii bez dotykania ziemi.
- Tam? Yhy. No, może. A tamto?
- Dwanaście. Czerwony gigant.
- Nie wygląda. Nawet nie jest czerwony... Nie pomyliłeś czegoś? Pokaż tą kartkę...
*
...jeden z najcenniejszych skarbów Urdaibai (będącej od 1984 r. rezerwatem biosfery pod patronatem UNESCO) znajduje się w dolinach Basondo i Oma, w Kortezubi, w samym sercu prowincji Vizcaya, u stóp wzgórza Ereñozar. Aby go odnaleźć trzeba wyjechać z Guerniki w stronę Elantxobe i po pięciu kilometrach zostawić samochód przy restauracji Lezika w Basondo. Podążając pieszo za znakami, po półgodzinnym spacerze, znajdziemy się w sosnowym Zaczarowanym Lesie Oma.
Zaczarowany Las Oma to jedno z najbardziej znanych dzieł baskijskiego artysty Agustína Ibarroli. Jest przykładem tzw. "sztuki krajobrazu". Nurt ten po raz pierwszy pojawił się w latach 60. Jego przedstawiciele pragnęli uczynić z pejzażu immanentny fragment dzieła sztuki - sprawić, by był jednocześnie częścią składową, ramami i środkiem ekspresji. W rezerwacie Urdaibai Agustíno Ibarrola namalował na pniach sosen 45 figur: ludzi, zwierząt, geometrycznych symboli. Żeby dostrzec niektóre z nich trzeba pod odpowiednim kątem spojrzeć na grupę kilku, oddalonych od siebie drzew...
*
- A to jest Różowa dziewczynka...
- Oczywiście. Szkoda tylko, że niebieska.
- Rzeczywiście. Ale zobacz, tam jest coś różowego.
- Tam jest już numer 22. A 22 to powinny być Dzieci, nie Różowa Dziewczynka.
- No, to nie wiem, może to taka metafora?
- Metafora czego?
- Nie mam pojęcia. Mówisz, że tamto to są Dzieci?
- Tak. I jeszcze gdzieś tu powinna być Para w błękicie i czerwieni.
- A gigant?
- Nie wiem, giganta chyba w ogóle nie było. Może te numerki są pomylone? Czekaj, ta kobieta ma jakąś inną kartkę... Przepraszam, czy widziała pani Czerwonego giganta?
- Och, państwo też go szukają? Nie, nie widziałam. Ale to jest chyba Utopiony syn wiedźmy, prawda?
- Według naszej kartki to jest Różowa Dziewczynka.
- Różowa Dziewczynka? Niebieska? Mogę zobaczyć tę kartkę? No, rzeczywiście. Dziwne, ja mam wersję baskijską i u mnie to jest Utopiony syn wiedźmy... A co państwo mają pod numerem 22? Dzieci? U mnie Dzieci to jest 19. A 22 to Różowa Dziewczynka. Ciekawe, trzeba by znaleźć kogoś, kto ma ulotkę po hiszpańsku, może wszystko by się wyjaśniło...
- Dzień dobry państwu, to chyba są Motocykliści, prawda...?
*
...W Zaczarowanym Lesie Oma, niczym w wielkim kalejdoskopie, widok zmienia się z każdym krokiem, obrazy nabierają nowych sensów i znaczeń, a odbiorca staje się jednocześnie współautorem i bohaterem tego niezwykłego dzieła sztuki. Nie bój się swobodnie zanurzyć w Lesie i, igrając z perspektywą, na własną rękę odkrywać jego niezwykłe tajemnice...
W 2000 r. Zaczarowany Las został zdewastowany. Na pniach drzew ktoś napisał sprayem: "Ibarrola to Hiszpan. Niech ETA go zabije". Podobno zrobili to baskijscy separatyści.
Może też mieli złą kartkę...?

sobota, 7 listopada 2009

Jesień w wieży Babel



- Kawę. Ile płacę?
- Un euro vint.
Jest wcześnie, bardzo wcześnie, właściwie jeszcze szaro i od gór ciągnie nocnym zimnem. To taka pora, kiedy trzeba kawy, żeby zacząć coś rozumieć, więc po prostu kładzie się pieniądze na ladę nie słuchając. Euro pięćdziesiąt.
- Dobrze?
Ale barmanka też jeszcze chyba śpi, w każdym razie patrzy nieprzytomnie na monety i wreszcie niepewnie kiwa głową.
- Un i vint.
Coś w tym, co mówi nie gra, ale jest jeszcze wcześnie i szaro, i trzeba kawy, tylko bez dociekania, euro pięćdziesiąt, liczebniki nie są najważniejsze. Barmance świt też chyba zaszkodził, wpatruje się w cztery monety, obraca je niezdecydowanie, wreszcie odsuwa od siebie dwudziestocentówkę.
- Ara bé.
Ahora bien, vale, vale, okey, dziewczyno. Kawa jest gęsta, choć w plastikowym kubku. Ale barmanka wciąż ma jakieś wątpliwości, kręci się przy kasie. W końcu wraca z dziesięciocentówką.
- Ara bé - mówi, a potem dodaje coś, co na już na pewno nie wzięło się z przedświtu. - Merci.



*
Piękne są wioski w Pirenejach: przycupnięte w dolinach, ciasne, kamienne. Całe poskładane z jednakowo ociosanych głazów - i domy, i dróżki, i mostki, i wieże, i kościółki. Oczywiście świeci słońce, niższymi górami zawładnęła jesień, na odległych szczytach pocztówkowo bieli się śnieg.
- ... na początku to było rozczarowanie - mówi Kolumbijczyk. - No bo dajcie spokój: poza Brazylią prawie w całej Ameryce Południowej mówi się po hiszpańsku. Na całym kontynencie! A u siebie, we własnym w kraju, nie potrafią się dogadać. Co sto kilometrów inny język!

Ma rację Kolumbijczyk, przesadza ledwie o parę kilometrów. Hiszpanie nie mówią bowiem po hiszpańsku. Ci z Kraju Basków i Navarry porozumiewają się po baskijsku, ci z Katalonii po katalońsku, ci z Galicji po galicyjsku, a ci z Pirenejów - w aranés. Oczywiście, nie wszyscy. Ale na dodatek niektórzy mieszkańcy Aragonii mówią po aragońsku, Asturii po asturyjsku, Leonu po leońsku, a Estremadury po estremadursku. Jest jeszcze fala, czyli mieszanka galicyjskiego z portugalskim, eonaviański, czyli miks asturyjskiego z galicyjskim i mirandes, używany na granicy z Portugalią. Jakby tego było mało, Walencjanie posługują się własną odmianą języka katalońskiego - walenckim, a Murcjanie używają wprawdzie prawdziwego hiszpańskiego, ale nie wymawiają "s". Zaś hiszpański... Cóż hiszpański to tak naprawdę kastylijski. Pytania?



*
- Nie śnieg tu raczej nie pada - mówi kierowca autobusu miejskiego. - Mieszkam w wiosce bliżej gór, tam się zdarza, ale w mieście nie. Ewentualnie deszcz. Proszę? Tak, tu większość mówi po katalońsku. Barcelona jest bardziej kosmopolityczna, tam używa się różnych języków, ludzie częściej porozumiewają się po kastylijsku. W Gironie wolą català. A im dalej w góry, tym trudniej w ogóle znaleźć kogoś, kto będzie chciał po kastylijsku rozmawiać...

*
- Eee, nie, ale często się zdarza, że mieszają języki - Kolumijczyk nachyla się z tylnego siedzenia samochodu. - Albo jedna osoba mówi po kastylijsku, a druga odpowiada po katalońsku. No, chyba, że widzi, że ktoś, jej nie rozumie. Wtedy przejdzie na ten nieszczęsny kastylijski.



*
Jemy. W górach je się solidnie, tłusto, obficie. Kiełbasy, sery. Zawiesiste zupy. Kiełbasy. Mięsa. Wino leje się wprost do ust, cienkim strumieniem. Trzeba przełykać, kiedy ciurka.
- Łatwo zrozumieć, kiedy mówimy po kastylijsku? - Katalończycy uśmiechają się znad kiełbas. - Nic dziwnego. Mamy książkową wymowę. Widzisz, my nie nauczyliśmy się tego języka w domu. Poznaliśmy go na kursie, tak jak wy.

*
Piękne są wioski w Pirenejach: ściśnięte w dolinach, ciasne, kamienne. Piękna jest jesień w górach: złoto-czerwona, słoneczna. W Cartagenie jesieni nie ma: palmy nie tracą liści, pustynia nie może zżółknąć.
- To jakiego hiszpańskiego chcesz się uczyć? - pyta Kubanka. - Takiego antiguo castellano, czy takiego normalnego, jak mówią ludzie?

poniedziałek, 19 października 2009

Sfinks z Pico


- Wsiadajcie! To dokąd was zawieźć?
Pico była pusta. To było pierwsze wrażenie - kiedy już opuściliśmy prom, złapaliśmy autobus i wysiedliśmy w Lajes, drugim co do wielkości mieście wyspy. Sklepy były pozamykane, restauracje nieczynne, a ulice puste. Nigdzie nie było ludzi. Autobus postał jeszcze chwilę, kierowca przyglądał się nam z zainteresowaniem, wreszcie pojechał, zostawiając nas na bezludnym placu. Samych.

Pico to najmłodsza wyspa Azorów. Jej szczyt strzela w niebo na wysokość tylko trochę niższą niż Rysy. Chmury, które prześlizgują się nad innymi wyspami, nadziewają na niego niczym na wielki czarny szpikulec. Pico otacza przez to często gruby pierścień mgieł; sterczy znad niego tylko ostry czubeczek wulkanu. I prawie nikogo nie ma. Pewnie dlatego tak łatwo złapać stopa.

-Nie, nie jedziemy w tamtą stronę, ale możemy pojechać. No, wskakujcie, na co czekacie?

Na Pico kursuje tylko jeden autobus. No, właściwie dwa. Każdy objeżdża wyspę wzdłuż wybrzeża, do połowy i wraca. Nie ma szans, żeby zobaczyć coś i nim wrócić. Więc - stop. Raz: dwie dziewczyny w wielkim jeepie z portugalskim disco. Dwa: czarnowłosy facet z amerykańskim akcentem. Trzy: leśniczy. Cztery: niemiecki chłopak-turysta. Pięć: dwaj robotnicy z budowy, z transportem cementu. I wreszcie... Sześć: starsze małżeństwo roześmiane tak, jak tylko mogą się śmiać zagraniczni emeryci.

- Wsiadajcie - woła ona. - Zabierzemy was gdzie tylko chcecie!

Pico jest czarna. Czarno-zielona. I widać, że młodziutka: lawa już wprawdzie zastygła, ale wciąż widać jak płynęła, wielkich czarnych kamieni nie stąpił jeszcze wiatr, nie wygładziły deszcze. Pico ostatni raz wybuchła w 1963 r. i jej wulkan wciąż nie powiedział ostatniego słowa.  Ale na razie z czarnych, szorstkich kamieni buduje się łaciate domki i wznosi przemyślnie zaplanowane labirynty dla winorośli. Wina z Pico zachwyciły kiedyś nawet carów!

- O, tu jest nasz dom. Poczekajcie, on zostawi tylko walizkę i odwieziemy was, gdzie chcieliście. Halo, Jose! Tu jest walizka, a my zaraz będziemy, zawieziemy tylko dzieci do Lajos! - woła starsza pani i odwraca się do nas. - Och, ta blondynka to moja siostra, a ten człowiek z bagażami to jej mąż. Tak, wszyscy są z Pico, mieszkają teraz w Kanadzie. Mąż tamtej to mój kuzyn. Ona też jest z Pico, a on z Sao Jorge, poznali się w Stanach...


Sfinks z Pico jest nieduży, ma szpiczaste uszy, z których jedno doklejone jest betonem i przypomina wilczura, który zastygł na rogatkach wioski. A w wiosce - całej z czarnego kamienia - coś się dzieje. W ciemnych wnętrzach domów kobiety przygotowują jedzenie i wino, mężczyźni gadają w cieniu murów, jest niemożliwie gorąco, nigdy nie dowiemy się co to za święto, czy w ogóle będzie tu jakieś święto... Wychodzimy na drogę. Zabiera nas leśniczy.

- Więc jedziecie do Lajes - mówi starsza pani. - Och, zobaczcie. Tu mieszkała moja koleżanka ze szkoły. Teraz jest w Kanadzie, rozwiodła się z mężem. Jej siostrzenica jest lekarką. A tu urodziła się moja ciocia. Och, chcecie, zboczymy trochę, pojedziemy starą drogą. Zobaczycie mój stary dom!


Dawniej Pico żyła z wielorybów. Mężczyźni wypływali w morze na długich, czerwono-błękitnych łodziach. Potem holowali do brzegu wielkie martwe cielska - cała wieś schodziła się oprawiać potwora. Zimą rzeźbiło się w jego kłach nostalgiczne rysunki. Teraz fabryki tranu przerobiono na muzea, ale wielorybnicy wciąż wypatrują ofiar. Nasyłają na nie motorówki pełne turystów.

- W tym domu po prawej mieszkał listonosz. A tam była mleczarnia, widzicie? - starsza pani pokazuje palcem. - Och, zwolnijże! Przecież nic nie zobaczą! Tu jest świetna restauracja. W sezonie prowadzi ją bratanek mojej koleżanki, ona mieszkała pod Toronto, ale zmarła na raka. O, a tu - no zwolnij, prosiłam! - tu był dom mojej mamy. Jak wyszła za tatę, przeprowadzili się o tam i tam się właśnie urodziłam...


Pico jest młoda, czarno-zielona, pusta, spokojna. Jak przystało na dobrych turystów zwiedzamy winnice i przyglądamy się geologicznym formacjom. Ale zwiedzamy też inaczej. Inną Pico. Taką, na której atrakcją jest dom mleczarza, który trzydzieści lat temu wyemigrował do Kanady i stara kamienna chałupa, w której ktoś kiedyś przyszedł na świat.

- No, to gdzie was wysadzić, dzieci? Tutaj? Jesteście pewni, że traficie? To miłych wakacji, kochani, uważajcie na siebie!

wtorek, 6 października 2009

Piknik na Orodruinie

Spokojnie. Już wyschło. Nie od biedy mieszkamy na pustyni...
I dlatego wróćmy jeszcze na chwilę na Azory, dobrze?

Bo Azory są zielone. Azorska zieleń ma niesamowitą, soczystą, jaskrawą barwę - barwę o ton jaśniejszą niż w Polsce, młodziutki kolor wczesnej wiosny, który sprawia, że człowiek, który za długo mieszka na pustyni, czuje się tu jak u Tolkiena w Shire...
Prom z Terceiry na Faial przybił do portu w Horcie późnym wieczorem. Nie planowaliśmy w ogóle odwiedzać tej wyspy. Bruno, niepoprawny lokalny terceirski patriota, pytany o jej atrakcje, wzruszał tylko ramionami. - Caldeira, wulkan, knajpa, nic tam nie ma - mówił. Ale port w Horcie - to była jedyna możliwość, żeby z Terceiry dostać się na Pico, a czarna jak noc Pico kusiła nas swoim szpiczatym czubkiem i sławą najwyższego szczytu Portugalii.
Kiedy planowaliśmy wyjazd na Azory, z bólem serca ograniczyliśmy się do czterech wysp. Byczej Terceiry, szpiczastej Pico, najdalej na zachód wysuniętej Flores i największej Sao Miguel, skąd odlatywał powrotny samolot. Chcieliśmy przemieszczać się między nimi promami - zawiłe, upstrzone tajemniczymi skrótami rozkłady jazdy wisiały w internecie; nawet nie próbowaliśmy ich rozwikłać, całą wiarę pokładając w portowych kasach. Na miejscu jednak promowa łamigłówka nie chciała rozjaśnić się ani na jotę. Na próżno biegaliśmy między biurami dwóch konkurencyjnych kompanii. Wodoloty na Flores odpływały raz na dwa tygodnie - wybierając któryś z nich żadną miarą nie mogliśmy zdążyć na samolot. Statki kursujące na bliższe wyspy zataczały po oceanie dziwne kółka, co jakiś czas z niepojętych przyczyn zmieniając trasy, porty, dni tygodnia i godziny. Nic nie zazębiało się ze sobą, wszystko rozłaziło i w końcu, z długich obliczeń przeprowadzanych na kanapie w biurze turystycznym, wyszło nam, że musimy porzucić marzenia o najdalszym zachodnim kraniuszku Europy, zmienić porty na Pico i zahaczyć o nieplanowany Faial, o którym Bruno mówił, że poza caldeirą, wulkanem i żeglarską mekką Peter's Cafe w sumie nic tam nie ma. Jakby tego wszystkie było mało, prom na Faial przypłynął na Terceirę z dobowym opóźnieniem, o dziwnej i nieistniejącej w rozkładach godzinie...
Tak więc na Faial dotarliśmy późno w nocy, po ciemku minęliśmy upstrzony żeglarskim graffiti port i dopiero rano - rano poraziła nas zieleń. Za naszym oknem rozciągała się olbrzymia, jaskrawo zielona łąka, na której spokojnie pasły się krowy, a dalej, za ledwie kilkukilometrowym pasem błękitnej wody, w niebo bił szpiczasty czubek Pico.
Następnego dnia ruszyliśmy do caldeiry.
Azory są puste w środku. Wszystkie. A przynajmniej takie wrażenie odnosi przybysz, który z wybrzeża nieustannie pnie się wzwyż, ku górze w samym środku wyspy, by przekonać się, że tam, gdzie powinien być szczyt, zieje głęboka, pusta dziura o urwistych brzegach. Caldeira czyli po portugalsku "kociołek", to wielkie zapadlisko w miejscu, gdzie dawniej był stożek wulkanu. Każda wyspa ma taki swój kociołek, czasem wypełniony jeziorkiem, a czasem po prostu uroczo porośnięty trawą, z wielkimi, dzikimi żywopłotami hortensji i krowami pasącymi się malowniczo na samej wąziutkiej krawędzi. Wokół śpiewają skowronki, dziewczyny chodzą boso, hortensje pachną i ta sielanka naprawdę przypomina wesołe Shire.
Wśród brzęczenia pszczół i porykiwania krów zeszliśmy ze szczytu caldeiry, bez wielkiego trudu złapaliśmy stopa i ruszyliśmy na zachód.
A potem minęliśmy latarnię morską i - nagle - znaleźliśmy się w Mordorze, na stokach Orodruiny. Nawet trawa znikła. Przed nami, na stromych, osypujących się zboczach, wiła się ścieżka, która prowadziła do wulkanu.
We wrześniu 1957 r. na Faial zatrzęsła się ziemia. Morze na zachód od wyspy zasyczało i wypuściło gigantyczny grzyb pary, popiołu i pyłu. Na jego tle wielka latarnia morska wyglądała jak miniaturka ze sklepu z pamiątkami. Rozpoczął się, trwający 13 miesięcy, wybuch wulkanu Capelinhos. Przez ten rok na Faial działy się rzeczy niezwykłe i przerażające. Padały deszcze popiołu. Przy zachodnim brzegu pojawiały się i tonęły kolejne wysepki. Na wodzie rozlało się wielkie jezioro lawy. Ziemia drżała, jakby wyspa lada moment miała rozpaść się na pół. Nic więc dziwnego, że prawie połowa mieszkańców Faial uciekła wówczas do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Ich dzieci przyjeżdżają tu teraz na wakacje, przywożąc nabyty amerykański akcent. - Dom moich rodziców wciąż tu stoi - pokazywał nam pięćdziesięcioparolatek, który podwoził nas do wulkanu.
Oczywiście, wspięliśmy się na Orodruinę. Na jej czarnych stokach wciąż leżą gładkie wulkaniczne bomby. Z rozpadlin w ziemi bucha niepokojąco ciepłe powietrze - przypominając, że pod stopami drzemie siła, która wydźwignęła tony skał na wysokość 160 metrów n.p.m. i przysporzyła wyspie Faial oraz Portugalii 600 m2 powierzchni.
A później... Później popłynęliśmy na Pico.

środa, 30 września 2009

Ogłaszam początek pory deszczowej


No i to by było tyle, jeśli chodzi o upały. Lało przez półtorej doby, padły światła na skrzyżowaniach, wybiło kanalizację, Alicante zalane, a w Murcji kobieta utopiła się we własnym samochodzie. Więc niech się cieszy, kto uciekł...

poniedziałek, 28 września 2009

Pamiętniczek z podbitego miasta



Drogi pamiętniczku, nasza sąsiadka jest Piratem z Bomilcaru. Dowiedzieliśmy się o tym całkiem przypadkiem.

Wszystko zaczęło się od tego, że mieliśmy rzymski najazd. Bruk jęczał pod butami legionistów, powietrze rozdzierał ogłuszający warkot bębnów, w porcie raz po raz lądowały oddziały sprzymierzonych barbarzyńców, z miejskich murów lał się wrzątek (tylko, że wystudzony) i skądś przyplątał się nawet wielki pluszowy słoń bojowy. Słoń należał do wojsk Hanibala, wyruszającego na podbój Rzymu wprost spod naszego ratusza, a zaraz za słoniem na ów Rzym udawała się nasza sąsiadka z piątego piętra.

To w ogóle był dość szalony tydzień w Cartagnie, drogi pamiętniku.



Już w piątek po pracy Publiusz Korneliusz Scypion założył swój szyszak ze szczotką i wrzeszczał pod ratuszem, że nas zmiażdży, niech żyje Rzym oraz śmierć Cartagenie. Następnie na głównej ulicy odbyła się demonstracja rzymskiej siły i - niejako przy okazji - kultury, bo za każdym oddziałem konnym defilował pan w maleńkiej śmieciareczce, na wypadek, gdyby któreś zwierzę zachowało się niegodnie. Tak nas to ujęło, że zdecydowaliśmy się odwiedzić Circo Romano, zlokalizowane akuratnie w bezpośrednim sąsiedztwie supermarketu Eroski. Zabawa była przednia, bo wyścigi rydwanów wygrał nasz, Cartagińczyk i nastrój trochę tylko psuły dzieci, które ciągle domagały się, żeby ułaskawiać gladiatorów. Doprawdy, kto zabiera dzieci do cyrku?! Ostatecznie jednak dostaliśmy i igrzysk, i chleba, bo do każdego biletu dołączony był kupon na hamburgera w MacDonaldzie. Wieczór - udany, a ten Rzym jednak nie taki zły, jak się okazuje.



Już, już, drogi pamiętniczku, mieliśmy być za Rzymem, ale nazajutrz do portu zwalili się barbarzyńcy i najemnicy Hanibala. No i okazało się, że w mężczyznach bardziej niż mundur cenię jednak... futro. No, bo jakie oni mieli futra...! Oj, pamiętniczku: czarne lisy na ramionach, srebrne ogony przy sztandarach, pióra i rogi na głowach... Na dodatek grali na kobzach i muszlach, i w ogóle byli jacyś bardziej wyluzowani niż ci Rzymianie. Zwłaszcza Barbarzyńcy z Balearów. A przy okazji parady wyszło, że Hanibal ma całkiem zmysłowe usta i teraz jestem mu nawet w stanie wybaczyć, że nas nie zaprosił na wesele z tą całą Himilce. I tak byśmy nie poszli, bo i w czym. W każdym razie chłopaki pomaszerowali zdobywać Rzym z pluszowym słoniem i naszą sąsiadką.



No, właśnie, z sąsiadką! Bo - wyobraź sobie, drogi pamiętniczku, że zaraz za Barbarzyńcami z Balearów maszerowali Piraci z Bomilcaru. Płci obojga. Więc patrzę, patrzę na tych piratów i co widzę? Naszą sąsiadkę z piątego! Złoty diadem na głowie, jedwabne fatałaszki i pląsa w takt bębnów! A musisz wiedzieć, drogi pamiętniczku, że nasza sąsiadka z piątego to nie jest żadna nieletnia podfruwajka z anoreksją, ale poważna siwowłosa pani, która wygląda wypisz-wymaluj jak moja dawna internistka z przychodni w Nowej Hucie! Czy wyobrażasz sobie, drogi pamiętniczku, internistkę z Nowej Huty w ćwiekach i jedwabiach na ulicznej paradzie? No, ja myślę, że sobie nie wyobrażasz!
Zagadałam uprzejmie do sąsiadki, ale odkąd ścięłam włosy, sama siebie nie poznaję w lustrze, więc tylko z surową miną wręczyła mi firmową naklejkę Piratów i popląsała dalej.


W sobotę poszliśmy pod zamek obejrzeć bitwę. Ludzi nazbierało się sporo i zza zabezpieczających barierek już w ogóle nic nie było widać, więc musieliśmy przemknąć na samo pole bitwy chyłkiem za jakimś legionem. No, trochę się tłukli. Jeden żołnierz to nawet spadł z konia. Ale to i tak było nic w porównaniu z tym, co wyprawiały dzieci (kto zabiera dzieci na pole bitwy?!). Ledwie łucznicy wypuścili pierwszą serię, te małe potwory, z wrzaskiem gorszym niż barbarzyńcy Hanibala, rzuciły się zbierać strzały.
Bitwę na koniec przegraliśmy. Zachrypnięty konferansjer oznajmił Rzymianom, że wygrali,  bo, jak co roku, daliśmy im wygrać. Scypion się nie przejął i i tak poleciał udzielać wywiadów telewizji.



Następnego dnia główną ulicę pod naszym blokiem zamknięto na paradę połączonych sił rzymsko-cartagińskich. Poszłam, bo co będę siedzieć w domu. Wzdłuż krawężnika wynajmowano plastikowe krzesełka, a młodociani bandyci (założę się, że ci sami) obsiedli ciasno śmietnik, bezlitośnie walczyli o rzucane przez żołnierzy cukierki i próbowali nawet dobrać się do pompowanego z posągu bogini nektaru.


Słowem - było uroczo. Konie, ognie, futra, sztandary, zbroje. Z wyprawy na Rzym wrócił nawet pluszowy słoń. Na próżno wypatrywałam tylko wśród Piratów z Bomilcaru naszej sąsiadki z piątego. Wojna wojną, ale zawsze oddawała nam pranie, które spadło na jej sznurki, więc mam nadzieję, że nic jej się nie stało.

sobota, 12 września 2009

Zabawy z bykiem na sznurku



Praca sprzedawcy lodów to na Terceirze zawód wysokiego ryzyka. Widzieliśmy na filmie: byk zaszarżował na maleńką drewnianą budkę z lodziarzem w środku, obrócił ją wokół osi, przesunął po płycie placu trochę w lewo, trochę w przód. Mężczyzna w białym, opiętym na brzuchu fartuchu z filozoficznym spokojem przytrzymał chwiejące się na ladzie wafle. Rozwścieczonemu bykowi nie poświęcił większej uwagi niż na krążącym nad lodami osom.

Film w ogóle był ciekawy. Wyświetlano go na telewizorkach, ustawionych we wszystkich sklepikach z pamiątkami i już pierwszego wieczora ugrzęźliśmy przed taką witryną, nie mogąc oderwać się od widoku. Na ekranie byki z kocim wdziękiem przeskakiwały metrowe kamienne murki, wpadały do przydomowych ogródków i dopadały ukrytych tam ludzi. Co rusz ktoś wylatywał w powietrze, tańczył na zabezpieczonych metalowymi kulkami rogach, zostawał zrzucony na asfalt lub w krzaki, po czym - jak gdyby nigdy nic - wstawał, ogarniał wokół tyłka podarte portki i z triumfalnym śmiechem oznajmiał widzom, że ależ skąd, nic mu się nie stało.

- To dlatego, że my, ludzie z Terceiry, jesteśmy inaczej zbudowani - śmiał się Bruno, wioząc nas na touradę. - Mamy inne kości, inne ścięgna. Nie tak łatwo nas zabić bykiem.
Wtedy nie wiedział jeszcze, że tego samego dnia przyjdzie mu to udowodnić na własnej skórze...


Terceira to jedyna wyspa Azorów, na której popularne są walki byków, a zwłaszcza ich szczególna, uliczna odmiana - Tourada à Corda, czyli amatorskie zmagania z bykiem na sznurku. Bojowe zwierzęta hoduje tu kilkunastu hodowców, a poszczególne stada mają wiernych fanów. - Jak drużyny piłki nożnej - tłumaczył nam Bruno w samochodzie. - Ludzie potrafią jeździć na tourady ulubionych byków tak jak kibice piłkarscy jeżdżą na mecze swoich ekip.

Najbardziej uwielbianym bykiem Terceiry był "64" z hodowli Humberto Filipe. Nazywano go "Kobieciarzem", bo z upodobaniem wspinał się na murki, przeskakiwał ogrodzenia i wdzierał się na tarasy, jakby chciał skraść całusa, ukrywającym się tam kobietom. Kiedy, w wieku ośmiu lat, zmarł na atak serca, wiadomość o jego śmierci zepchnęła wszystkie inne doniesienia z pierwszych stron azorskich gazet. Wyspy okryła żałoba.


Nie na długo jednak. Na Terceirze lato to bycza pora roku. Od maja do września odbywa się ponad 250 ulicznych walk. Nie ma dnia, by w jednej lub dwóch wsiach na wyspie nie odbywała się Tourada à Corda, a Tourada à Corda to prawdziwe uliczne święto. I właśnie coś takiego miał nam pokazać Bruno, który oprócz tego, że jest biotechnologiem i pisze piosenki do radia, prowadzi też najlepszego w całej sieci bloga o tauromachii na Terceirze (po portugalsku. Polecam). Trasa jednej z tourad miała zresztą przebiegać pod oknami domu jego rodziny.



Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ulica była już zagrodzona deskami, a tarasy i balkony zabezpieczone płytami z pilśni. Na jezdni kłębił się wesoły tłum mężczyzn, wzajemnie poklepujących się po plecach. Wszyscy się tu znali. Nie znali natomiast nas, więc od razu posypały się przyjazne ostrzeżenia i zaproszenia: do ogródków, na tarasy, na murki. Byliśmy obcy - byliśmy zatem gośćmi, a cała ulica poczuła się zobowiązana do troski. Mama Bruna zaraz porwała nas do kuchni. Tourada à Corda to na Terceirze okazja towarzyska. Zaradne gospodynie przygotowują dom na oblężenie, niezależnie od listy zaproszonych gości gotowe wyżywić pieczonym bobem, domową kiszką, nadziewanymi ziemniakami, skrzydełkami z kurczaka i panierowanymi pasztecikami przypadkowo przechodzący batalion wojska. Oraz dowolną liczbę zabłąkanych turystów z dalekiego wschodu...


Nakarmieni, poszliśmy zobaczyć skrzynie. Stały na niewielkim placyku koło kolorowej kapliczki Ducha Świętego. Były wielkie, masywne i żelazne, a ludzie trzymali się od nich w pewnej odległości. Wewnątrz - ciche jak gdyby wcale ich nie było - tkwiły cztery bojowe byki z hodowli Jose Albino Fernandesa.

Raca huknęła, kiedy byliśmy jeszcze na ulicy. Tłum nie rozpierzchł się jednak, zwrócił tylko w stronę, z której mógł nadbiec byk. Kilka osób znów zaoferowało, że ukryje nas na swoim tarasie, podziękowaliśmy jednak. Mieliśmy dobre miejsce w ogródku Bruna i wiele wskazywało na to, że nie trzeba jeszcze uciekać. Zwłaszcza, że pierwszy byk był leniwy. Prawie wcale nie szarżował. Spokojnym truchtem przebiegł kawałek, pozwalając wszystkim ukryć się za ogrodzeniami. Na zadzie miał wypaloną literę P, co oznaczało, że pierwotnie był przeznaczony do walk na arenie i teraz wyraźnie nie wiedział jak się zachować na opustoszałej ulicy. Ośmiu pasterzy, czyli mężczyzn w białych koszulach i czarnych kapeluszach, którzy dla bezpieczeństwa trzymali długi sznur, na końcu którego uwiązany był byk, nudziło się setnie. Jedyny popis dała zażywna babeczka, która, wychylając się z balkonu, majtała zwierzęciu przed nosem parasolką.



Parasolki i udające mulety koce z wszytym kijkiem są tradycyjną bronią capinhas, czyli ulicznych torerów-amatorów. Dwóch z nich, w podobnych czerwonych koszulkach, dało ładny występ z drugim bykiem. Świetnie zgrani wabili zwierzę parasolką i szmatą, po czym odskakiwali, przepuszczając je między sobą w pases podobnych do tych, które zawodowcy wykonują na arenie. Byk mijał ich i nawracał, znów dawał się zwieść połączonej sile parasola i koca, ponownie szarżował i ponownie trafiał w pustkę, aż chłopakom znudziło się i po prostu odeszli, a pastorzy zagonili zwierzę do skrzyni.

W przerwie między trzecim a czwartym bykiem, poszliśmy podpatrzyć, jak montuje się mosiężne nakładki na rogi (ten drugi byk ryczał przy tym z wnętrza skrzyni niskim głuchym rykiem, który brzmiał jak wiertarka lub zepsuty odkurzacz). Stojący na kontenerze policjant skinął, żebyśmy wspięli się na klatkę. Pasterze próbowali oponować, ale uciszył ich ruchem ręki i kiwnął jeszcze raz. Wdrapaliśmy się na górę. Z pomiędzy żelaznych sztab, zabezpieczających skrzynię od góry, buchał gorący zapach byka, spokojnie stojącego pod nami. Jego sąsiad walczył właśnie z ludźmi, którzy przez otwartą klapę, unieruchomiwszy jego łeb sznurami, nakręcali mu na rogi błyszczące mosiężne gałki.


Ten byk nie ryczał, ale kiedy otwarto skrzynię, wyprysnął jak z procy i popędził szukać zemsty. Pasterze, łapiąc w popłochu kapelusze, pognali za nim, by w odpowiedniej chwili uwiesić się na sznurze i zatrzymać impet zwierzęcia... Ale było już za późno. Bruno opowiadał później, że poczuł tylko powiew wiatru i smród byczego potu. A potem... poślizgnął się na progu i wyłożył jak długi, stając się pierwszą i jedyną tego dnia ofiarą tourady.



Później, kiedy jego brat pielęgniarz opatrywał mu rozbite kolano i zdartą skórę na przedramieniu, matka Bruna znacząco pokiwała głową.

- No - powiedziała. - To teraz widzieli już wszystko: i walkę, i jedzenie, i krew.

*
PS. We wouldn't have seen a half of what we saw on Terceira without great help of Bruno and hospitality of His Family. So, please, let mi say: BRUNO, MUITO OBRIGADO! It's also your fault that we've fallen in love in the Azores islands ;)