piątek, 29 lipca 2011

Estremadura. Wciąż żywe nogi


Bardzo chciałam zobaczyć świnie. Czarne iberyjskie świnie, którym, w stosownym czasie, odcina się tylne nogi, żeby zrobić z nich szynki - takie szynki wiszą potem pod sufitem w knajpie i w ogniu rozmów ściekają z nich krople żółtego tłuszczu albo stoją na specjalnym stojaczku, zwanym jamonerą, w kuchni, w kącie blatu, z kopytkiem wstydliwie przykrytym ściereczką. Jechaliśmy przez Estremadurę, wśród olbrzymich, zielonych pastwisk, nakrapianych dębami korkowymi, a ja wypatrywałam świń. I nigdzie ich nie było.

Estremadurskie pastwiska przypominały sawannę. Łagodnie falujące, porośnięte wściekle zieloną trawą i pojedynczymi, niewysokimi drzewami - sięgały po horyzont. Milion hektarów, ujawnił później wujek google. Milion hektarów, jedna czwarta powierzchni regionu, podzielona między 1500 hodowców i ich milion świń. Doprawdy, trudno było zrozumieć, gdzie się wszyscy na raz podziali...

Tego dnia, kiedy wreszcie spotkaliśmy świnie, lało. To było duże stado: kilkaset zwierząt ryło w trawie, szukając żołędzi (później dowiedzieliśmy się, że zjadają ich od 6 do 10 kg dziennie), rozmarynu i tymianku. Były bardziej grafitowe niż czarne; tylko na mokrych od deszczu grzbietach skóra nabierała barwy błyszczącej czerni. Zatrzymaliśmy się, żeby je obejrzeć, a one widocznie także zapragnęły obejrzeć nas, bo przydreptały do ogrodzenia. Daleko, w tle, pasły się wielkie czarne byki (w Estremadurze jest ponad sto hodowli byków do walki) - one także podniosły łby, gotowe stanąć w obronie mniejszych braci.

Świnie szybko znudziły się nami. Patrzyliśmy jak wracają do żerowania, próbując sobie wyobrazić jak przerabiają to, co zjedzą na tłuszcz, który odkłada się pomiędzy włóknami mięśni, co zapewnia ich nogom niepowtarzalny smak. Jamon iberico z czarnych świń, karmionych żołędziami, ceni się bardziej niż zwykłe wieprzowe jamon serrano. Kiedy nadchodzi czas, wycina się te nogi i obkłada morską solą. Przez tydzień leżą w miejscu, gdzie temperatura nie przekracza pięciu stopni, a wilgotność sięga 90 procent. Potem myje się je i zostawia na 30-60 dni, by sól krążyła w nich, odwadniając i konserwując mięso. Kolejne sześć do dziewięciu miesięcy nogi spędzają w suszarniach, w temperaturze 15-30 stopni. Stamtąd wędrują do bodegi. Te najlepsze przez 28 miesięcy będą tam dojrzewać, aż tłuszcz przeniknie włókna ich mięśni, nadając mięsu aromat i smak. Potem ktoś kupi je i zawiesi w knajpie pod sufitem lub umocuje w jamonerze na kuchennym blacie, a jeśli będą miały szczęście, pokroi je zawodowy cortador de jamon, może sam Florencio Sanchidrián, który potrafi, tnąc, wydobyć z szynki siedem różnych smaków, albo nawet Manuel Anselmo Pérez, tegoroczny mistrz Hiszpanii w sztuce cięcia prosięcych nóg.

Na razie jednak świnie pasły się spokojnie. Byki co jakiś czas przegrupowywały się za ich plecami i nie spuszczały nas z oczu. Znów zaczęło padać i musieliśmy uciekać do samochodu, zostawiając czarnym świniom ich żołędzie, nogi i chwalebną przyszłość.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Albacete. Pora wystawiania krzesełek


Wczesnym wieczorem w Albacete, kiedy zelżeje już upał, nadchodzi pora wystawiania krzesełek. Krzesełka są różne: stare kuchenne taborety, wysłużone skajowe fotele, ale najczęściej lekkie turystyczne składaki z aluminium i płachty płótna. Na krzesełkach zasiada się i się siedzi. Nic więcej. Czasem zamieni się parę słów z sąsiadem z krzesełka obok, ale nie za często, bo - po prawdzie - wie się z góry wszystko, co sąsiad mógłby powiedzieć. Więc po prostu się siedzi. Nie wiem na ten temat nic pewnego, ale sądzę, że może to przypominać podróż statkiem, gdy - samemu będąc nieruchomym - chłonie się wrażenie tego, co nas mija. Jest w tym ciekawość, lecz umiarkowana, podszyta obojętnością i przede wszystkim spokój. Dużo spokoju.

Oni nie mieli krzesełek, ale mieli ławkę. Na zadrzewionym skwerze, tuż przed własnymi domami.
On stęknął i przygarbiony uniósł się z tej ławki.
- A teraz? - zapytał, nachylając ekran notebooka. - Teraz widać?
- Jak przestaniesz zasłaniać, to może będzie widać - powiedziała ona cierpliwie. Pozostałe trzy zgodnie pokiwały głowami: - Świetnie, Paco. Naprawdę, teraz widać znakomicie - wygdakały chórem, głosami wyćwiczonymi w chwaleniu wnuków, tak, że ciężko było rozróżnić która z nich wymówiła które słowo.

Paco zadowolony opadł na ławkę obok kobiet. Teraz mieli już wszystko: skrzynkę po oranżadzie stabilnie ustawioną na sztorc, ułożony na niej notebook, pochylony ekran i podkręcony dźwięk, a nad ich ławką właśnie zapadała noc. Tu, na skwerku, pod drzewami, w których grały cykady, było już ciemno jak w kinie i na niedużym ekranie łysina Yula Brynnera świeciła w technikolorze jak księżyc w pełni. Któraś z nich, chyba ta, która chciała, żeby Paco przestał wreszcie zasłaniać, odwróciła się jeszcze i obrzuciła nas karcącym spojrzeniem. Miała rację, bo przecież przeszkadzaliśmy, przechodząc im za plecami, a na dodatek wcale nie mieliśmy biletów na ten seans.

Odeszliśmy cicho i teraz nie mam pewności, czy na notebooku ustawionym pod gwiazdami na skrzynce po oranżadzie, na skwerze przed własnym domem oglądali "Siedmiu wspaniałych", "Braci Karamazow", czy może jakiś kryminał z czasów, gdy wszyscy byli jeszcze młodzi.

środa, 13 lipca 2011

Cuenca. Miasto miłości

Co mogę napisać o Cuence? Co powinnam o niej napisać? Takie miasto, które wisi nad wąwozem rzek Jucar i Huecar jakby mieszkańcy nie bali się grawitacji, zasługuje na dobrą historię - na nastrojową historię z puentą i przesłaniem, i jakimś bohaterem, którego spotkalibyśmy przypadkiem, na ulicy, żeby usłyszeć coś mądrego i prostego jednocześnie. Cuenca zasługuje na taką historię, ale ja jej nie mam.

Pamiętam tylko bezużyteczne drobiazgi. Na katedrze, której fasady nie mogę sobie przypomnieć, był drewniany krzyż pamięci Jose Antonio Primo de Rivery, syna dyktatora, rozstrzelanego przez republikanów lidera Falangi - ktoś obrzucił ścianę z krzyżem balonami z czerwoną farbą; wyglądała jak poplamiona krwią. Casas Colgadas nie utkwiły mi w pamięci, wiem za to, że minęliśmy jakiś dom, cały zastawiony donicami z kwiatami, ale to nie były żadne porządne kwiaty, tylko wyszarpane z pola chaszcze, zdziczały rumianek i zwykłe chwasty. Pleniły się bez umiaru, poutykane w wielkie puszki po smarze i oleju, a dom wyglądał na opuszczony. Nie weszliśmy do muzeum sztuki współczesnej, ale gdzieś na jakimś murze stała rzeźba z drewna: na wierzchowcu z korzenia siedziały dwa pniaki, ten z tyłu miał zadartą gałąź między tym, co powinno być nogami. Dalej było jeszcze gorzej, bo za przystankiem autobusowym, na środku uliczki siedziało stado pięciu kotów, a wielki rudy kocur bez pośpiechu dobierał się do szarej kotki. I niestety wokół nie było nikogo, kto mógłby powiedzieć coś mądrego i prostego jednocześnie.

Takie rzeczy pamiętam z Cuenki. I pamiętam jeszcze, że chciałam złożyć z tego jakąś historię, lecz niestety nie pamiętam jaką. Zresztą, czy z tego można w ogóle złożyć jakąś sensowną historię? Nie sądzę. Przypominam sobie tylko, że ta, którą chciałam napisać, miała mieć tytuł "Cuenca. Miasto miłości".


poniedziałek, 11 lipca 2011

Albacete. Młody torero


W parku o poranku trenował młody torero. Było jeszcze chłodno, z drzew sączyło się łagodne, zielone światło, a on zamiatał pył wielką, wściekle różową kapą. Musiała być ciężka, bo unosił ją z wyraźnym trudem, zwłaszcza, kiedy próbował zawinąć nią za plecami. Miał może 14 lat, trampki, krótkie spodenki i pryszcze. Był całkiem sam i był wyraźnie skrępowany.

Przyjechał tu na rowerze. Żółty odrapany bmx stał oparty o drzewo; obok leżała muleta i dwie szpady. Nad tym wszystkim górował kosz do koszykówki - on najbardziej tam pasował, bardziej niż pryszczaty, nieśmiały dzieciak ze zbyt ciężką kapą, ukradkiem rozglądający się, czy ktoś go nie podgląda.

Musiał być uczniem (raczej nie prymusem) szkółki przy plaza de toros, tej, którą w latach 80. założył matador Curro Fuentes. Może zapisał go tam ojciec, może dziadek, pamiętający czasy, kiedy w Albacete na 280 mieszkańców przypadał jeden torero? A może to on, pryszczaty nastolatek w trampkach na bmx-ie, zamarzył o różowych pończochach matadora? O słońcu na arenie? O krwi na piasku? Pewnie trzeba było go o to zapytać, zamiast podglądać przez dziurę w żywopłocie, jak z trudem manewruje ciężką płachtą. Wreszcie zorientował się, że patrzę, spłoszył się, złożył kapę i szybko wsiadł na bmx-a. Byłam ciekawa, co zrobi z dwoma  szpadami, ale po prostu położył je na kierownicy, ostrzami do przodu jak rycerz kopię i odjechał. Starszy pan, który akurat przechodził obok mojej ławki, kiwnął mi głową.
- Va bien? - zapytał. - W porządku? 

środa, 6 lipca 2011

Notatki z Estremadury. Malaria

W Estremadurze lało. Góry Sierra de Gredos przepuszczały kolejne lodowate burze; cieszyły się z nich tylko wielkie czarne świnie, które pasły się pod dębami. Deszcz plamił im grzbiety jeszcze głębszą czernią. Wyglądały jak osiodłane.

Estremadura to jeden z najbiedniejszych regionów Hiszpanii. Stąd wyruszyli na podbój Ameryk najsłynniejsi konkwistadorzy. Nie byli świadomi, że wieki później ich samych nazwie się Indianami Hiszpanii. Będą to zawdzięczać dzikości i straceńczej odwadze. Unamuno, który błąkał się po tych ziemiach na początku XX wieku, pisał, że tę oraz inne cechy charakteru zawdzięczają malarii. "Ta plaga uczyniła ich drażliwymi i apatycznymi jednocześnie; przechodzą łatwo od sennego bezruchu do gorączkowej aktywności, mało zdolni do zachowań stałych i spokojnych"...