wtorek, 13 lipca 2010

Pogrzeb

Upał z szarego nieba. Takie tam jest niebo - szaro-niebieskie, bez chmur, ale czymś przesłonięte: gazą, firanką, półniewidoczną zasłoną. Coś dzieli człowieka od bezlitosnego błękitu  i jest to jakieś wybawienie, choć jednocześnie przydusza żar przy ziemi. Jest duszno.
Jest gęsto. Od głębokiej, ciemnej, lepkiej, cienistej zieleni.
Jest chłodno. Chłód sączy się z wnętrza kościoła, wycieka kruchtą; jeszcze nie wszedłeś, już go czujesz. I kadzidło. Zawiesiste, dymne kadzidło.

Kościół jest pełen po ostatnie ławki: z odprasowanych koszul, ze stylonowych bluzek wyrastają pociemniałe od słońca szyje, ramiona i karki. To chłopska opalenizna, polna - tak spala się skóra przy żniwach, przy kopaniu młodych ziemniaków, w pokłonie nad ziemią przy zbieraniu truskawek. Wchodzimy, ale nikt się nie odwraca. Trwa różaniec: splecione ręce, pochylone głowy. Głosy jak jeden głos.
- Znaliśmy go wszyscy - mówi ksiądz. - Jako parafianina, jako sąsiada, jako członka rodziny. Ojca. Dziadka. Brata. Znaliśmy go, a dziś żegnamy.

Ten kościół nie jest duży, a przypomina kalejdoskop. Każda powierzchnia i płaszczyzna ma tu swój własny deseń i barwę; kreska jest prosta jak komiks. Na łukach kwitną girlandy maków, po kolumnach pną się bławatki, z tęczy zwisają róże, winne grona i kłosy pszenicy. Fałszywe kolumny są różowe upiornym różowym różem, zwieńczone pseudo-korynckimi ślimakami, które ktoś pomalował na złote złoto. Ciężkie, barokowe ołtarze gryzą się z tym wszystkim jak niemodne meble, oddane ubogiej rodzinie na wieś. Bo to jest wieś. Wiejski kościół. Wiejski pogrzeb.

- Był dobrym człowiekiem - mówi ksiądz. - Dobrym parafianinem. Dawał nam, tu na ziemi, przykład głębokiej i żarliwej wiary. Modlił się często i w skupieniu. Nie opuszczał mszy świętej niedzielnej. A często bywał także na mszy świętej w dzień powszedni. Zawsze miał czas dla Boga i dla Kościoła.
Ksiądz mówi powoli. Krótkimi zdaniami. Oddziela je od siebie przerwą ciszy, jakby się zastanawiał.
- Miał swoje miejsce w kościele - mówi ksiądz i milknie. - Wiemy, gdzie było to miejsce. Będziemy pamiętać, że było jego. On dla nas zawsze będzie tam stał. Dla Kościoła miał otwartą rękę. Angażował się w życie parafii. Nosił feretron. Pomagał układać kostkę brukową przed wejściem do kościoła. Ułożył spory fragment. Można było zwrócić się do niego z prośbą o pomoc, a on zawsze znajdował czas. Wiemy o tym wszyscy, sąsiedzi, mieszkańcy. Pomagał chętnie. Miał radę dla każdego. Interesował się...
Ksiądz mówi jakby czytał z kartki do jakiejś odwrotnej spowiedzi. Jego głos wybrzmiewa w kolorowym kościele, rozbija się o pozłocone kapitele, o drewniane, pokolorowane figury, o grube, powykręcane aniołki, z ołtarzy, o morze ludzkich głów. Trwa obrzęd. Pachnie zawiesistym kadzidłem. Na zewnątrz czeka żar z szarego nieba.

Odzywają się organy i nagle, bez zastanowienia, w kościele wybucha pieśń. To pieśń-skarga, głośna, potężna, śpiewana z pełni płuc, jednym tonem, w którym trudno nawet oddzielić od siebie głosy kobiet i mężczyzn. Stara. Monotonna. Straszna. Ściskająca gardło. Pieśń-jęk.
- Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud - rozlega się w kościele, jak huragan.
Jesteśmy w Polsce. W domu.

***
I to właściwie powinien być pogrzeb Siódmego Piętra. Wróciliśmy. Nie chcę udawać, że piszę z Hiszpanii, siedząc za stołem w Krakowie. Jest jednak kilka rzeczy, które nie dają mi spokoju. Trochę zdjęć, parę historii. Chciałabym jeszcze je opowiedzieć. Są prawdziwe i zdarzyły się w Hiszpanii, ale nie zdążyłam już umieścić ich na septimo-piso. Będą więc opowiedziane stąd, z Parteru. A potem? Jeszcze nie wiem. Na pewno nie zostawię tak tej Hiszpanii... :)

PS.
Jeszcze tylko... ogłoszenie parafialne. Tekst o biegających z bykami jest już na  stronie internetowej Polityki i można go przeczytać o TU.

środa, 7 lipca 2010

Byki na papierze

"W południe w niedzielę szóstego lipca  wybuchła fiesta. Niepodobna nazwać tego inaczej" - napisał o San Fermin Ernest Hemingway w powieści "Słońce też wschodzi".  Byłam w Pampelunie dokładnie pół wieku po nim. Widziałam ludzi przmoczonych winem zzewnątrz i od wewnątrz. Siedziałam na słupku, przy liczącej 846 metrów trasie encierro, i czekałam aż wąską uliczką przebiegnie trzytysięczny tłum i sześć bojowych byków. Dzień później w tym samym miejscu zginął człowiek. Rozmawiałam z tymi, którzy od kilkudziesięciu lat, co rok ustawiają się na trasie biegu. Z Josephem, 65-letnim wykładowcą literatury, z Hektorem, 40-letnim barmanem, z ortopedą Miguelem... Z tych rozmów powstał reportaż "Biegnący z bykami", który drukuje dzisiejsza Polityka. Na razie mogę Was tylko zaprosić do kiosków, ale kiedy tekst pojawi się na stronie, na pewno zamieszczę tu link. Miłej lektury!