środa, 29 czerwca 2011

Pulp-ety. Wspomnienie z Costa Brava


1.
Był jeszcze cały rozedrgany z emocji, a może z zimna.
- Dwie - mówił po katalońsku i tak szybko, że Joseta ledwie nadążała tłumaczyć. - Były dwie. Jedną zastrzeliliśmy harpunem, drugą goniliśmy między głazami.
Stał po kolana w wodzie. Nie zdążył wciąż zdjąć stroju nurka i kiedy zaczął gestykulować, wydawało się, że po raz wtóry toczy walkę, szamocze się z ofiarą, ściga ją, zachodzi z boków i pędzi ku płaskiemu dnu, gdzie nie zdoła już owinąć się mackami wokół kamienia, przywierając do niego jak uszczelka. Ludzie z plaży przyglądali mu się z dobrotliwymi uśmiechami.

Ta druga jeszcze żyła i chcieliśmy ją zobaczyć. Był tak rozgorączkowany, że bez namysłu wyjął ją z siatki. Natychmiast rozwinęła ramiona we wszystkich kierunkach - długie, giętkie, rozkołysane. Wystarczyło zbliżyć rękę - klap-klap-klap-klap! - ssawki jedna po drugiej przyklejały się do skóry jak mokre, lepkie paluszki dziecka. Trzeba było je odlejać, jedna po drugiej. Wyszliśmy z wody i zostawiliśmy chłopaka z jego zdobyczą. Już z plaży widzieliśmy, jak szamoce się z nią, bezskutecznie usiłując wsadzić do siatki wszystkie osiem długich, giętkich, chwytnych ramion.



To było tego dnia, kiedy pływaliśmy kajakiem po morzu wśród skał. Wpłynęliśmy wtedy do tej wielkiej jaskini: wiosłowaliśmy tak długo, aż zrobiło się prawie całkiem ciemno, a z wysoka, z góry, słychać było kwilenie setek nietoperzy, choć żadnego nie dało się zobaczyć. Potem wróciliśmy ku światłu i widzieliśmy, jak pod nami, w błękitno-zielonej wodzie, przesuwają się cienie nurków. Byli szybsi od nas. i kiedy wylądowaliśmy na malutkiej kamienistej plaży, już tam byli, po kolana w wodzie, a jeden, cały rozedrgany z emocji lub z zimna, zgodził się pokazać nam ośmiornicę.


2.
- To bardzo proste - powiedziała pani. - Najpierw ją zamrażasz, tak na kamień. Potem rozmrażasz w lodówce. Jak ci się nie chce zamrażać, to możesz walnąć nią parę razy o coś twardego, ale zamrożenie jest lepsze. Później musisz ją przestraszyć. Bierzesz duży garczek, najlepszy byłby miedziany, ale może być zwykły i gotujesz w nim wodę. Potem straszysz rozmrożoną ośmiornicę. Wiesz jak?
- Nie, oczywiście, że nie wiem.
- Wkładasz ją do wrzątku i natychmiast wyciągasz. I znów wkładasz, i znów wyciągasz. Trzy razy. Ona się tego wrzątku boi i tak się kurczy w sobie. Rozumiesz? No, a potem już ją zostawiasz w tej wodzie, z cebulą i liściem laurowym. Jak nie jest duża, to tak na pół godziny. Jak ci się uda porządnie ją wystraszyć, to będzie miękka i nie odejdzie jej skóra. Wyciągasz, studzisz, tniesz na kawałki, posypujesz papryką. Widzisz, jakie to proste?
- Mrożę, gotuję...
- No, albo kupujesz już ugotowaną, dziś jest na promocji.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Meseta. Lekcja geometrii


Ortega y Gasset pisze, że Kastylijczycy mają swoją własną geometrię. Na Mesecie linie pionowe wyznaczają topole. Wzorcem poziomu jest grzbiet charta. Linię ukośną reprezentuje sylwetka oracza, pochylonego nad pługiem na szczycie pagórka. - A łuki? - drąży zaciekawiony pisarz, lecz pytanie wzburza jego rozmówcę. - U nas, w Kastylii, nie ma łuków! - obrusza się wyimaginowany Kastylijczyk. - En Castilla no hay curvas!


poniedziałek, 20 czerwca 2011

La Roda. Latarnia i kremówki

Jeśli Meseta jest morzem, choć suchym, powinna mieć swoją latarnię. I ma ją - w La Rodzie. Wieża kościoła Zbawiciela majaczy z oddali, obiecując wędrowcom wyżyny bezpieczy port. 

W La Rodzie jest jeden, godny uwagi, róg. Obowiązkiem wędrowca jest go sfotografować i wszystkie zdjęcia z La Rody wyglądają potem tak samo. Róg pochodzi z XVII wieku i nazywa się wieżą-rogiem Alcañabate lub Altamirano. Należał do Pedro Carrasco Bravo, a kiedyś, dawno temu, przenocowała w nim królowa Mariana de Austria, żona Filipa IV, zwanego Królem-Planetą.

Drugim obowiązkiem wędrowca w La Rodzie jest zjedzenie kremówki, a właściwie michałka. Miguelitos z La Rody z wyglądu przypominają poduszeczki, są znacznie miększe niż ciastka z Wadowic i mają o wiele mniej kremu, który może mieć smak wanili lub czekolady.

Wędrowiec nie ma więcej obowiązków w La Rodzie i może ją opuścić w spokoju ducha.


czwartek, 9 czerwca 2011

Miasto śmierci


Niepotrzebnie czytając Stanisława Przybyszewskiego w Toledo



Uwierzcie, czasem lepiej jest nie czytać. Czytanie zostawia ślad. Może gdybym nie czytała, byłoby zpełnie inaczej. Może nie byłoby miasta katakumb, labiryntu śmierci, metropolii umarłych. Miasta nie zbudowanego, a wkutego pod ziemię, w skałę, w piach. Miasta, które nie rośnie ku słońcu, a zapada się w grunt - jak grób, nie jak dom. Satanistycznego, przeciwnego naturze, wspaniałego, potężnego Toledo. Lecz takie właśnie było. Nie należało czytać Przybyszewskiego.

Zbyt śmiało wjechaliśmy w tę bramę – a to była pułapka. Miasto zamknęło się wokół nas bez litości i nie mogliśmy się już cofnąć. Nad naszymi głowami wyrosły piętra kamienic, domy nachyliły się ku sobie balkonami; sądzę, że szeptały między sobą, choć nie wiem co. Byliśmy w labiryncie i nie mieliśmy mapy. Żadna z ulic nie była prosta – wiły się zakosami, połamane, skrzywione, ciasne, bez perspektywy i światła. Porzuciliśmy samochód na jakimś placyku i dalej poszliśmy pieszo – przed siebie, w półmrok i chłód. Nie wiem, jak długo się błąkaliśmy. Byliśmy gdzieś na obrzeżach, poza głównym nurtem miasta. Było tam martwo, cicho i szaro. Bezludnie. Mijaliśmy ciemne pasaże, zagłębialiśmy się w mroczne, wilgotne tunele, aż wreszcie spełnił nam się koszmar Przybyszewskiego. Zbłądziliśmy w grobowym Toledo. 


Przybyszewski był tu w 1898r. Miasto nim wstrząsnęło. Świadomie zrezygnował z jazdy na południe, ku Granadzie. Nie chciał zniszczyć wrażenia. Błąkał się zaułkach po Toledo dwie doby, półprzytomny, nieświadom upływu czasu - później będzie pewien, że spędził tam pięć dni. Próbował o nim pisać. "Jak biedne, jak nieskończenie skromne moje usiłowanie, by dać choć odrobinę tego, com w Toledo przeżył" - skarżył się potem. Swoimi wizjami obdarował bohatera "Androgyne": 

"Przed jego oczyma rozpościerało się miasto gdyby straszny, olbrzymi grób katakomb, opanowany Alkazarem, co wyniośle, poważnie i surowo smukłymi wieżycami wystrzelał w niebo ponad miastem.
Dreszcz przeszedł przez niego, kiedy pomyślał, że zstąpi do tych katakomb.
Znał wprawdzie wszystkie zaułki, ulice i uliczki, znał ich zakręty i sploty, ich krzyżowania i rozstaje; wiedział, że nie mógłby się w tej zawikłanej sieci ulic zgubić, a pomimo tego czuł jakąś tajemniczą grozę i przestrach, że mógłby się zabłąkać, lata całe błądzić w tym labiryncie i nigdy już z niego nie wyjść.
A nie było nikogo, kto by mu mógł pokazać drogę, bo miasto było martwe..."


I miasto było martwe. Pamiętam szare gmachy o martwych, zasnutych kurzem oknach. Pamiętam ciemne korytarze, wiodące coraz niżej, ku wilgoci i ciszy. Pamiętam ulice, gdzie światło nigdy nie sięga bruku, ulice w wiecznym cieniu, w nierozpraszalnym półmroku. Pamiętam, że niebo miało kolor popiołu i było tak wysoko, wyżej niż zwykle, jakbyśmy patrzyli w nie z wielkiej otchłani. I bardzo dobrze pamiętam, że nie znaleźliśmy katedry, ale czasem, przez chwilę, widzieliśmy kłujące chmury szpiczaste wieże przeklętego alkazaru…

A potem znaleźliśmy ludzi, i dzieci, i place zabaw. Cukiernie z marcepanem i sklepy z toledańską stalą, gdzie faceci w krótkich spodenkach oglądali repliki Excalibura i Andurila. Znaleźliśmy muzeum El Greco i stare synagogi, knajpy z menu del dia i kolejki po bilety. Znaleźliśmy to wszystko, ale było już za późno. Trzeba było nie czytać Przybyszewskiego. Może wtedy nie wiedzielibyśmy, że Toledo jest miastem śmierci, kabalistycznym domem-grobem i labiryntem katakumb, i że wszyscy, którzy depczą je w klapkach i obcasach nie są niczym innym jak kolorowym pyłem, na moment naniesionym przez dzisiejszy wiatr do wiecznego, martwego, satanistycznego Toledo.
 


niedziela, 5 czerwca 2011

Monfragüe. Czekając na sępy

- Pojedziecie tędy - machnął ręką. - Potem prosto, aż do bagna, za mostem w lewo, w polną drogę i tak ze trzy kilometry. Skręcicie znowu, pod górę i to będzie już tam.

Jaraicejo było dziwaczne. Nad małymi, brzydkimi domkami górował pokraczny moloch z burego kamienia: ni to kościół, ni twierdza, z ciężką, kwadratową wieżą, przyklejoną do monstrualnego cielska. Z bliska dało się dostrzec, że to jednak kościół, lecz to nie ujmowało mu ponurej aury. Spięty z najbliższymi domami absurdalnymi łukami wyglądał jak stary, opity krwią pająk pośrodku pajęczyny. Z jakiegoś ukrytego pięterka niósł się stukot piłeczki do ping-ponga - ktoś tam grał, choć wydawało się to nierealne. I jeszcze padał deszcz.


Właściciel hoteliku, w którym nie mieszkaliśmy, jeszcze raz popatrzył na mapkę, kiwnął na potężnie zbudowanego faceta w zgniło zielonych ciuchach. - Mówię im, żeby pojechali tu i skręcili tam, to najlepiej wyjadą - oznajmił z entuzjazmem. Facet w zgniłej zieleni spojrzał na nas spod oka; był wielki, miał ciężkie ubłocone buty oraz olbrzymi napięty brzuch. Wyglądał na leśniczego, myśliwego albo dyrektora parku narodowego; był tym ostatnim - dyrektorem Parku Narodowego Monfragüe. - A co chcecie zobaczyć? - zapytał. - Sępy - odpowiedzieliśmy.

Z dala wyglądały jak stadko myszołowów, krążące nad szczytem pagórka. Nie zgadzały się tylko proporcje, ale to dało się zobaczyć dopiero, kiedy podjechaliśmy bliżej. Cieńsze gałęzie dębów uginały się pod nimi. Kiedy zaczęliśmy się wspinać, wyszło słońce, a ptaki wzbiły się w powietrze. Było ich kilka, ale szybko połączyły się z jakimś większym stadem. Naliczyliśmy siedemdziesiąt parę sztuk. Staliśmy na szczycie ich pagórka, przyklejeni jak narośl do pnia dębu korkowego, a one czasem zapominały, że tam jesteśmy i kołowały wokół jak wielkie latawce. Kiedy opadały trochę niżej, widać było, że ich postrzępione skrzydła nie są wcale czarne. Były brązowo-złote.


czwartek, 2 czerwca 2011

Meseta. Czasem jedziemy na safari


A czasem po prostu wsiadamy w samochód i jedziemy na safari. Wystarczy wyjechać z Miasta Noży i ominąć wjazd na autostradę. Najlepiej skierować się na wschód, ku La Felipie, a potem wybrać którąkolwiek z piaszczystych dróżek, wiodących do nikąd.