poniedziałek, 10 czerwca 2013

Łódź i Kraków. Co, gdzie, kiedy

Jeśli macie ochotę porozmawiać o hiszpańskich fiestach, wasz korespondent z przyjemnością zaprasza na dwa spotkania poświęcone "Pyłowi z landrynek":


13 czerwca o godz. 19.00 w Kawiarni Literackiej w Domu Literatury w Łodzi (ul. Roosevelta 17). Wieczór poprowadzi Agnieszka Cytacka, czyli Kokieteria, autorka jednego z najciekawszych polskich blogów o Hiszpanii - Szkice hiszpańskim piórkiem.

24 czerwca o godz. 20.00 w Pałacu Pod Baranami w Krakowie (Rynek Główny 27) w ramach Festiwalu Kultury Południa - Fiesta Nocy Letniej. Będziemy debatować na temat: "Fiesta - jaka jest?".

W obu miejscach będzie też można zobaczyć moje zdjęcia z hiszpańskich fiest.

Zapraszam,
(KK)

czwartek, 30 maja 2013

El Rocío. Muszla na piasku


Bardzo wielu rzeczy nie było w El Rocío, kiedy byliśmy tam my.
Asfaltu - ale jego nie było tu nigdy.
Bardziej rzucały się w oczy inne braki.
Brak powozów.
Brak falban w grochy.
Brakowało szarych kapeluszy. I bardzo wielu koni.
Jakiegoś miliona ludzi.
A przede wszystkim brakowało fiesty.
El Rocío, by być prawdziwe, powinno mieć to wszystko, powinno mieć w sobie milionowy tłum konnych pielgrzymów w falbanach w grochy i szarych kapeluszach, stukot kopyt i kastanietów, gar końskiego rżenia i żarliwych modlitw, płynących z zapylonych ulic wprost ku Białej Gołębicy, która kryła się tu bezpiecznie w swej olbrzymiej białej kamiennej muszli.
Ale my trafiliśmy do El Rocío poza sezonem i jedyne, co dostaliśmy, to pustka, słońce i piach. Najwięcej było piachu.


Leżał wszędzie. Zachłannymi jęzorami wlewał się na jedyną asfaltową drogę, przelotówkę A 483, na której skraj wypluł nas kursowy autobus. Wszyscy inni pasażerowie jechali dalej, na plażę. O tej porze roku - właściwie o każdej porze roku poza Zielonymi Świątkami - w El Rocío nie było nic poza piachem i tylko najbardziej zdesperowani pielgrzymi przyjeżdżali tu, by zapalić długie cienkie świece po euro od sztuki  i prosić o jakiś cud. My także wolelibyśmy oglądać El Rocío kiedy indziej - wiosną, kiedy bagno, nad którym leży jest wciąż mokre i brodzą w nim flamingi, a wszystkie drogi pełne są śpiewu, wozów, koni i ludzi - ale zanim zdążyliśmy tu dotrzeć lato było już w pełni i na wszechobecnym piachu zostały tylko nieliczne ślady kopyt.



Nasze buty zostawiały podobne tropy, kiedy błądziliśmy bez celu pustymi, jednakowymi uliczkami. Tak, wszystkie uliczki w El Rocío były jednakowe. Przecinały się pod kątem prostym, tworząc nieprawdopodobnie regularną siatkę, wypełnioną przez takie same niskie domki z drewnianymi gankami jak z westernu, z poprzecznymi belkami, do których łatwo i z fasonem można uwiązać konia. Koni jednak nie było i wszystkie domy wyglądały na zamknięte na głucho. Tylko wielka schnąca w słońcu kupa nawozu świadczyła o tym, że miasto nie wymarło. I głosy.



Ktoś śpiewał. Dwa męskie głosy, lekko zmącone przez alkohol i andaluzyjski akcent śpiewały coś, w czym dało się rozpoznać hymn ku Matce Boskiej. Poszliśmy ku nim. Za zakrętem ulicy, w podcieniu na tyłach baru stały dwa konie. Miały obojętnie zwieszone łby i wyraźnie czekały na dalszy rozwój wypadków. W ich siodłach siedzieli mężczyźni. Mieli szare spodnie i marynarki, szare kapelusze i butelki z piwem. To oni śpiewali. Kiedy ich mijaliśmy spojrzeli na nas bez zainteresowania, a jeden pociągnął z flaszki. Poszliśmy sobie, żeby im nie przeszkadzać.

W kościele - wielkiej, białej kamiennej muszli, zupełnie absurdalnej pośrodku tego piachu - trwała msza i śpiewano flamenco. Głośno, wesoło, z klaskaniem. Kto nie śpiewał, wymieniał uwagi z sąsiadem, biegały dzieci i robiono zdjęcia. Biała Gołębica była gdzieś w środku tego wszystkiego, cierpliwa i maleńka pod wielkim kapiącym od złota baldachimem i ciężką szatą. Jej także postanowiliśmy nie przeszkadzać. Wyszliśmy na zewnątrz, w rozżarzone słońce i rozpalony piach, dobry dla kopyt lecz nie dobry dla stóp, i brodząc w nim mozolnie powlekliśmy się na autobus. Nie żałowaliśmy już, że przyjechaliśmy do El Rocío poza sezonem. To dziwne, oślepiająco białe miasteczko pośród piachu miało w sobie wszelkie uroki fatamorgany.

A my lubiliśmy paradoksy i fatamorgany.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Pył z landrynek


Chyba już dłużej nie mogę się ukrywać :)
Zwłaszcza, że zaraz wszystko i tak się wyda...
Otóż: 10 kwietnia w księgarniach powinna pojawić się moja książka. Ta o Hiszpanii. Ta, która narodziła się dzięki septimo-piso i dzięki temu, że zagrzewaliście mnie - waszego korespondenta - do walki. Bardzo Wam za to dziękuję. Nie byłoby jej bez Was.

"Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty" nie jest przedrukiem bloga, choć najwierniejsi Czytelnicy Siódmego Piętra odnajdą w niej miejsca lub zdarzenia, o których tu wspominałam. To opowieść o Hiszpanii, jaką poznałam w ciągu pięciu ostatnich lat, jeżdżąc ruta por el interior po zapomnianych miasteczkach Kastylii, Estremadury, Andaluzji i Katalonii w pogoni za najbardziej absurdalnymi iberyjskimi fiestami. Tak, jak napisałam w zapowiedzi na stronach wydawnictwa: to zbiór historii z kraju, gdzie ludzie dla zabawy podpalają styropianowe figury większe od domów, a w święta obrzucają się cukierkami, błotem, zdechłymi szczurami i rzepą. Gdzie w Wielki Piątek bije się w bębny, aż krwawią dłonie, a czarownice odpędza się ciepłą wódką.

"Pył z landrynek" wydaje Wydawnictwo Czarne. Premiera przewidziana jest na 10 kwietnia. We wtorek między godz. 9 a 12 można posłuchać jak opowiadam o książce w radiowej Trójce.

Mam prośbę. Trzymajcie za mnie kciuki!

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Albacete. Procesja bez kapturów


Idą. Ale jak one idą! Ta wyższa, właśnie ta, która niesie sztandar z Najświętszą Panienką Boleściwą i ma blond włosy ściśnięte hipisowską opaską, drąg od chorągwi zatknęła na wypiętych do przodu biodrach; idzie i zerka z ukosa na kogoś w tłumie. Tak zerkają - wierzcie mi! - tylko szesnastolatki w zbyt obcisłych dżinsach na szkolnej dyskotece. To jest właśnie ta maniera zerkania. Zresztą mogę się założyć o co tylko chcecie, że ta dziewczyna ze sztandarem z Matką Boską nie ma więcej niż szesnaście lat, a pod białą, niedbale założoną komżą nosi zbyt obcisłe biodrówki, z których wystaje szczyt pupy. Ta druga, która idzie obok, czarne natapirowane włosy upięła na czubku głowy. Obie mają oczy obrysowane czarną kredką, obu triumfalnie sterczą z ust patyczki od lizaków i obie najwyraźniej właśnie dostrzegły na ulicy znajomego chłopca. Ale trąbki bezlitośnie grają rzewnego marsza, procesja napiera i trzeba iść przed siebie, ku katedrze, wspierając na młodych wypiętych biodrach złoconą chorągiew z Matką Boską.


Potem idą dzieci. Dużo dzieci. Rozłażą się na boki, zagapiają, wpadają na siebie i psują zwarty szyk tej uroczystej wielkoniedzielnej procesji, która przemierza właśnie Albacete. Te starsze w pokutnicze habity powpinały filcowe broszki z postacią nazareno: niektórym spod kaptura widać wypukłe oczy z ruchomymi źrenicami. Poza tymi stworami nikt w Albacete nie założył mrocznej szpiczastej czapy. Ci nieliczni, którzy skądś je mają, niosą je przed sobą zatknięte na kiju. I znów grają trąbki, a kiedy milkną trzydzieści bębnów wygrywa ogłuszający, szarpiący serce i uszy rytm. Procesja posuwa się w przód.

A dalej - dalej idzie paso. Kołyszą się metrowe świece i złocony baldachim nad figurą Najświętszej Panienki. Dwudziestu czterech mężczyzn w białych rękawiczkach ściska drewniane belki, na których wspiera się wielka platforma. Idą szybko i całkiem wesoło. Śmieją się. Żartują. Co chwilę przystają, stawiają ciężar na ziemi, by potem, na znak, podrzucić go wysoko, wysoko w górę na wyciągniętych rękach. - Do nieba z Najświętszą Panienką! - krzyczy wówczas jeden z nich, ten gruby, który z krótkimi siwymi lokami, skrzywionymi ustami i jednym ślepym okiem wygląda jak wesoła wersja Quasimodo.



Przechodzą. Dochodzą. Wyciągają papierosy, komórki. Idą - tym razem na piwo. W białych, czerwonych, zielonych habitach piją je na ulicy. A na koniec, za wszystkimi - w dyskretnej odległości - podążają dwie śmieciarki. Ich wielkie obrotowe szczotki zmywają z jezni papierki po cukierkach, łupki słonecznika i płatki kwiatów. A także wszystkie inne resztki, jakie zostały po wielkanocnej wielkoniedzielnej procesji w Albacete.


wtorek, 12 marca 2013

Ronda. Trzy końskie łby


- Biorę - rzucił na powitanie spawacz, dłonią z petem wskazując na koński łeb. Stał za ogrodzeniem, brudny i zmięty, depcząc suche, wybujałe chaszcze, nie próbując uciszyć ujadającego psa i najwyraźniej nie zamierzając otworzyć bramy.
- Nie jest na sprzedaż. Chodzi o to, żeby zespawać.
Nieduży żeliwny koński łeb był wieszakiem na płaszcze i kurtki. Handlarz pamiątek z Rondy zrobił na nas interes sezonu wciskając nam - bez żadnej zniżki - trzy takie łby. Bardzo chcieliśmy przywieźć sobie coś z Rondy, która była fantastycznym miasteczkiem, białym w oślepiającym, andaluzyjskim słońcu i rozdartym pośrodku wspaniałą przepaścią, którą spinał stary, kamienny most. Widok z mostu zapierał dech w piersiach i co wrażliwszym wyrywał z gardła soczyste hiszpańskie przekleństwa. Spędziliśmy w Rondzie bardzo przyjemny choć cholernie upalny dzień, zjedliśmy świetny obiad na zacienionym placu i bardzo chcieliśmy sobie coś stamtąd przywieźć, nie spóźniając się przy tym na autobus i nie opuszczając już zacienionej strony ulicy. Handlarz pamiątek wygrzebał nam na zapleczu trzy żeliwne końskie łby z haczykami na płaszcze i nie potrafiliśmy sobie ich odmówić, choć swoim ciężarem mogły zrujnować nasz doskonale spełniający standarty Ryanaira bagaż. Jednemu z nich w podróży ułamał się prawy haczyk i teraz chodziło o to, żeby go przyspawać.

- Biorę - powtórzył spawacz.
- Nie jest na sprzedaż. Trzeba go zespawać.
- Stówę dam - mruknął obrażonym tonem.
- Nie jest do sprzedania. Chodzi o to, żeby pan haczyk przyspawał.
- Stare to? - spojrzał podejrzliwie.
- Nie. Nowe. W sklepie można kupić.
- Za ile?
- Za 50 złotych. Przyspawa pan, czy nie?
- Za dwie stówy by pod Halą poszło i nikt by nie powiedział, że nie antyk - charknął. Pies wciąż skakał, brudząc mu łapami spodnie i ujadając. - Da to.
- Przyspawa pan?
- Przyspawa, nie przyspawa - wyszczerzył się. - Przyjdzie za dwa dni to zobaczy.
- Pokwitowanie jakieś pan wystawi?
- Przyjdzie za dwa dni i se odbierze. Albo za trzy - mruknął, sięgając ponad siatkę i zabierając koński łeb z ułamanym haczykiem. Odwrócił się i nie mówiąc już nic więcej, z psem wciąż skaczącym mu pod nogami, ruszył przez chaszcze w kierunku domu.

Trzy dni pies także ujadał, a spawacz nie otworzył bramy. Podał tylko zespawany łeb nad ogrodzeniem.
- Stówę dam za niego - powtórzył ofertę. - Nie powiedziałby, że to nowe i zobaczyłby, że dwie stówy pod Halą by za to dostał.



wtorek, 19 lutego 2013

Sewilla. Lody o smaku dymu


Nie będę ukrywać. Chodziło o księżną Alby. O Maríę del Rosario Cayetanę Fitz-James Stuart y Silva, pięciokrotną księżną, osiemnastokrotną markizę, dwudziestokrotną hrabiankę, osobę, która posiada najwięcej szlacheckich tytułów na ziemi, ma 87 lat, lecz na skutek niezliczonych operacji plastycznych przypomina fascynujące skrzyżowanie lalki Barbie z mumią pawiana, wciąż używa różowego błyszczyka, a także niedawno poślubiła młodszego o 24 lata mężczyznę. Na weselu podano lody. Nie było wyjścia - poszliśmy ich spróbować.

Najbardziej chciałam zjeść lody o smaku dymu. Joaquin Liria Bulnes, właściciel słynnej sewillskiej lodziarni La Fiorentina, ukręcił je ku czci wielkotygodniowych procesji. Ulicami Sewilli idą wówczas wielotysięczne pochody zakapturzonych nazarenos, niesie się pasos i dymi kadzidłem. Taki miał być właśnie smak tych lodów - a przynajmniej tak go sobie wyobrażałam - ciężka, dusząca słodycz kadzidła, zakończona goryczą palonych ziół. Liria Bulnes był dość szczególnym lodziarzem. Za cel życia postawił sobie zakląć w zmrożone gałki najbardziej charakterystyczne smaki i zapachy Sewilli: azahar, woń kwiatu pomarańczy, rozmaryn, oliwę, manzanillę i jerez, ciastka palmeras, torrijas i inne miejscowe słodycze. Poza tym lubił też rzeźbić w arbuzach.



Był koniec lipca, ale lodziarnia stała prawie pusta. Z zewnątrz nie wyróżniała się niczym i gdybym na ostatniej stronie lokalnej gazety nie wyczytała, że księżna Alby zamówiła tu lody na swoje ostatnie wesele, nigdy byśmy tam nie weszli. Dziewczyna za kontuarem patrzyła na nas wyrozumiale, kiedy czytaliśmy etykietki na metalowych rynienkach z lodami. Musiała być przyzwyczajona. - O smaku dymu? Nie ma - powiedziała przepraszająco. - Joaquin robi je tylko na specjalne zamówienie. Na codzień nikt nie chce ich kupować.

Wybraliśmy dwie inne gałki: azahar o smaku kwiatu pomarańczy oraz cytrynowo-miętową. Druga była lepsza, orzeźwiająca w sewilskim upale. To był dobry wybór, ale trochę żałowaliśmy, że nie spróbowaliśmy zamrożonego dymu ani chociaż lodowej oliwy. Na szczęście kilka miesięcy później okazało się, że zupełnie nie było czego. Smog w Krakowie zgęstniał tak, że dało się kroić go nożem. Zostawiał na śluzówce zimny, gęsty, gorzki posmak dymu, bezsprzecznie dowodząc wyższości lodów o smaku azahar.

I dlatego postanowiliśmy znów pojechać do Albacete.