niedziela, 4 listopada 2012

Gelves. Dwa nieba


Wszyscy zmarli z Gelves szli do nieba. Może nie od razu, może musieli poczekać dzień lub dwa, aż załatwi się formalności, odprawi nabożeństwa i inne ceremonie, ale zaraz potem stromą, kiepsko wybetonowaną drogą wędrowali wprost wzwyż, ku niebiosom. Doniesieni na miejsce mieli już na wieki leżeć grzecznie, każdy w swojej szufladzie, i dyskretnie spoglądać w dół, na miasto.


Z góry wszystko widać było jak na dłoni. Przy odrobinie wysiłku można było nawet zobaczyć nasze okno - jedyne niezasłonięte żaluzją okno w samo południe; ziało jak maleńka czarna dziura. Był sierpień, ale zbierało się na burzę, choć nie spadła ani kropla deszczu. Tu, w niebie, żywy był jeszcze tylko ogrodnik w niebieskim kombinezonie, który przyszedł podlać cyprysy. Odgłosy miasta nie docierały na górę. Było biało i cicho, tak, cicho, jakby wszyscy zamarli, oburzeni naszym najściem, więc oboje poszliśmy sobie wreszcie. On odjechał furgonetką, ja ruszyłam pieszo. Chciałam po prostu zejść na dół i zapisać jak nazywają się dzwony naszego kościoła, ale coś mnie podkusiło i skręciłam za cmentarz. Na płaskim grzbiecie góry, wśród oliwnych drzew, stały domy. Były białe, miały podlewane automatycznie ogródki i podjazdy, na których parkowały drogie samochody. Tak, był to jeszcze jeden raj - raj dla bogatych na wzgórzu nad cmentarzem, gdzie czasem sięgał nawet chłodny wiatr. W Gelves, żeby znaleźć się w niebie, trzeba było dobrze zarabiać. Lub umrzeć.


 *
Tej nocy, kiedy podnosiliśmy żaluzje i w mroku nad miastem majaczył ciemny kontur góry, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w i d a ć mnie. Z góry. Jak na dłoni.