czwartek, 18 lutego 2010

Pogrzeb sardynki


















Wszystko uratowały płaczki. Gdyby nie one, byłby to raczej smutny pogrzeb, z trumną, wiezioną na ciągniku, nieudatnie przebranym za sambodrom i gwardzistami, którym odpadały wąsy. Może Platja d'Aro latem staje się tętniącym życiem kurortem, ale teraz, na przednówku, jest tylko małym miasteczkiem, ze zbyt drogimi sklepami na deptaku, pustymi barami i hotelami, w których musi straszyć. Karnawał jest tu prowincjonalny. Kończący go Pogrzeb Sardynki nie przyciąga tłumów.



Zebraliśmy się więc kameralnie, wieczorem w Środę Popielcową, przy błyskającym dyskretnie ciągniku. Gwardzista z odpadającymi wąsami włączył marsz pogrzebowy i ruszyliśmy wymarłym deptakiem. A na przedzie szły płaczki. I to one uratowały atmosferę. Opuściły woale, zapaliły znicze, przytknęły chusteczki do kącików oczu i... wybuchając śmiechem, zaniosły się żałobnym lamentem. I szły tak przodem, a wasz korespondent szedł przed nimi tyłem przez pół miasta, aż w powietrzu zapachniało pieczonymi na ognisku sardynkami. Tam, na placyku przed domem kultury spaliliśmy trumnę króla Mięsopusta. A potem zjedliśmy sardynki. I taka to była Środa Popielcowa.



niedziela, 14 lutego 2010

Luz-man

czyli septimo-piso na gościnnych występach w Atenach


Uśmiech w Atenach to domena mężczyzn. Jak i handel, prowadzenie knajp i spokojne przesiadywanie w cieniu w miejscach publicznych. To znaczy, owszem, są tu kobiety-handlarki, kobiety-kelnerki i samotne kobiety w cieniu, ale wszystkie muszą mieć ostry, nieprzyjemny, odstraszający wyraz twarzy. I pod żadnym pozorem nie wolno im się uśmiechnąć, bo...
- Sorry...?




W Atenach jest dużo kotów, psów i policji. Koty są piękne, z błyszczącą sierścią i oczami zmrużonymi od słońca w wąziutkie szparki. Psy, wielkie i grube, śpią na głównych placach, na zapasionych bokach, jak nieżywe, nie niepokojone przez nikogo. Policjanci poruszają się watahami, nieszkodliwie lawirując wśród kataryniarzy, sprzedawców giga-zapalniczek i handlarzy tandetą.
- Sorry, nice lady...?
 
Najlepiej jest gdzieś usiąść, na jakimś placu, gdzie na murku siadają ci, którzy na kogoś czekają, albo którym po prostu nigdzie się nie śpieszy. Gdzie pieką kasztany i sprzedają słodką herbatę z samowaru, tłum przepływa, mężczyźni siedzą, psy śpią, Wietnamczyk ustawia na chodniku pluszowego osła, chodzącego na dwóch nogach póki nie przewróci się, podrygując w drgawkach. Gdzieś gdzie tak łatwo się w coś wplątać, w handel, w interes, w uliczny flirt, właściwie przecież wszystko jedno.
- Sorry, lady...?
- Yes?
- Are you a writer?
No cóż, właściwie, przez pięć minut, czemu nie.
- Tak.
- Piszesz o mieście?
- Tak.
- A możesz napisać coś o mnie?
- Ale co?
- Nie wiem. Może przypomniam ci kogoś lub o czymś.
- A kim jesteś?
- I'm a luz-man - mówi.
Luz-man? Co on właściwie powiedział? Że jest luzakiem? Wolnym człowiekiem? Człowiekiem przegranym?
- To co mam o tobie napisać?
Ale on już milczy. Patrzy i milczy, i po chwili zaczyna się uśmiechać. Luz-man, taki zawód, ma w CV oczy brązowe jak u spaniela, rzęsy długie jak u lalki i nic już więcej do powiedzenia.
- Pomyślę, co napisać - mówię i wstaję, bo podoba mi się takie zakończenie, jest lepsze niż drobna kradzież,  wyłudzenie, morderstwo i egzotyczny flirt, ale nie zdążę nawet dojść do Rzymskiej Agory, kiedy pojawia się znowu i pyta nieśmiało: - Should I show you something amazing?
- No! - mówię, rozczarowana, że zepsuł taką ładną pointę, ale on waha się wyraźnie i już wiem, że to pomyłka, że to jednak nie jest dalszy ciąg tej samej rozmowy, bo...
- Sprechen si deutsch...?



czwartek, 4 lutego 2010

Zagubieni wśród pagórków














- Za. Kilometr. Skręć w prawo - powiedziała Erica. - Dwadzieścia. Trzy. Kilometry. Do celu.
Drogowskaz obwieścił zjazd z autostrady. Nazwy miast brzmiały obco, ale ominęliśmy już Barcelonę i miejsce wydawało się właściwe.
- Za. Sto metrów. Skręć w prawo - powtórzyła Erica.
Ustawiliśmy się na pasie do zjazdu.
- Swoją drogą to ciekawe, że w hiszpańskim przewodniku po Katalonii nie ma słowa o tym El Puig... A w tym stary, który przywieźliśmy z Polski, tym po całej Hiszpanii, jest cały podrozdzialik.
- Pytałem nawet Katalończyków o te szczury, ale mówią, że nic nie słyszeli.
- Dziwne. Zwłaszcza, że tu piszą, że w tym miasteczku jest jakiś super słynny klasztor i coś tam jeszcze...
- Na rondzie lekko w lewo - odezwała się Erica. - Trzeci. Zjazd.
- ...ale to El Puig z przewodnika chyba nie jest tym naszym El Puig. Nie ma słowa o fieście. A poza tym leży 15 km od Walencji.
- Od Walencji? To jest jeszcze jakieś 300 km stąd.
- Dziesięć. Kilometrów. Do celu - oznajmiła Erica. - Za. Sto. Metrów. Skręć w prawo.
- A skąd ty właściwie wiesz, że to jest tutaj? Te szczury?
- No, jak to skąd? Z googli. Wrzuciłam El Puig w google maps. Wyskoczyło tylko jedno. W atlasie nie ma, bo to chyba bardzo mała wiocha. A Erica skąd wie?
- Sama znalazła.
- No, to przynajmniej mamy dwa niezależne źródła informacji...
- Za. Czterdzieści. Metrów. Skręć w lewo. Pięć. Kilometrów. Do celu - powiedziała Erica.
- Tu mam skręcać...? W tą ziemną...?
- Jedź, może znowu ma jakiś skrót.
- Za. Sto. Metrów. Skręć w lewo.
- Tutaj...?


Do rzeki nie wjechaliśmy (do Walencji też nie). Ale odtąd już wierzę we wszystkie opowieści o kierowcach tirów, wpadających do jezior i inne kawały o GPS-ach. Zaś obrzucanie tłumu szczurami obejrzeliśmy sobie - o, dzieci internetu - na YouTube. Czego i Państwu życzę:

http://www.youtube.com/watch?v=t5lTvY6JVLI

PS. A el puig, znaczy po katalońsku "pagórek".