środa, 28 stycznia 2009

Z przygód hiszpańskiej gospodyni domowej

Otóż nie kupiłam odkamieniacza.

(Uwaga techniczna: to jest notka dla pań, panom może się wydać niezrozumiała, emocjonalna, przerysowana i bezwartościowa. Beware.)

Do zakupów ze słownikiem w dłoni zdążyłam się już przyzwyczaić, nic trudnego na dłuższą metę. Tym razem jednak wyzwanie okazało się ponad siły. Odkamieniacz. Uniwersalny słownik polsko-hiszpański (90 tysięcy haseł, tysiące idiomów, wyrazy nowo utworzone) nie zna takiego słowa. Kieszonkowy - tym bardziej. Od czegóż sklepy samoobsługowe, powiecie? No, cóż. Spędziłam półtorej godziny w Carrefourze, w tym dobre trzy kwadranse przeszukując trzy półki z chemią gospodarczą. Znalazłam cuda. Widziałam zapałki w czterech rozmiarach, widziałam specjalne płyny do czyszczenia powierzchni elektrycznych kuchenek i inne, którymi usuwa się wyłącznie ślady mydła wokół kranu. Widziałam wiele. (Także pokrojoną w kosteczkę i zamrożoną cebulę dla leniwych, ale to akurat nie tam i nie na temat.) Kupiłam średniodługie zapałki i dwie pasty do butów. Odkamieniacza nie znalazłam.

Wbrew pozorom jest to poważny problem. Z dużym trudem zakupiliśmy czajnik elektryczny (spróbujcie wytłumaczyć Hiszpanowi, że są specjalne urządzenia do gotowania wrzątku...). Z jeszcze większym, na półkach z żywnością egzotyczną, znalazłam herbatę (leżała obok suszi, naprawdę). I mamy to teraz wszystko zostawić na zatracenie...?

Litości. Może ktoś umie mi pomóc.

czwartek, 22 stycznia 2009

Złote niedzielne popołudnie


     

Przed wejściem do Parku Güell, na drewnianym postumencie, stał Człowiek-Jaszczur-z-Mozaiki i ochryple zachęcał Japończyków, żeby się z nim fotografowali. Kilka kroków dalej, za bramą, prawdziwy jaszczur przeżywał oblężenie. Ktoś, leniwie leżąc na mozaikowej ławeczce, grał smutno na trąbce. Poziom niżej, między kolumnami, siedział gitarzysta klasyczny. Studenci sztuk wszelakich, płci obojga, za to wszyscy z dredami na głowie, handlowali kolczykami z filcu, drutu i kordonka.
Na szczycie wzgórza, pod krzyżem, podstarzały hipis w hawajskiej koszuli i wielkich bialych okularach, wywrzaskiwał swoje protest-songi. Obok, w kamiennej wnęce, długowłosy chłopak z przejęciem czytał dziewczynie z kolczykami wszędzie jakąś ideologiczną książkę. Dziewczyna patrzyła na panoramę Barcelony, którą mąciło zawieszone na dachu pobliskiego squatu prześcieradło z napisem "Stop genocide in Palestina" i "We know your kapitalist paradise". Nic nie rozumiejący Japończycy robili zdjęcia.
A Katalończycy, nie zwracając uwagi na całe zamieszanie, spokojnie wypoczywali na słońcu w to piękne niedzielne popołudnie.
I było tak jakoś... krakowsko?

wtorek, 20 stycznia 2009

Czytając Dukaja w Barcelonie



A Sagradę Familię wciąż budują...
Już jest ogromna. Osiem gotowych wież kłuje niebo, a nad nimi nadal wiszą chude żółte dźwigi. Wieża Chrystusa, która zwieńczy kościół ma być jeszcze o 70 metrów wyższa. Sagrada wciąż rośnie. Wypuszcza pędy kolumn, puchnie betonem, oblepiona kokonem rusztowań, pączkuje kulami mozaik. Gaudi, zanim wpadł pod tramwaj, zaprojektował ją tak, by każde pokolenie budowniczych dodawało do niej jakąś zwartą całość. Jego własna jest fasada Bożego Narodzenia.
Ale w niedzielne poranki budowniczych nie ma. Zostały po nich porzucone dźwigi i gruby kożuch prętów zbrojeniowych, więc wydaje się, że Sagrada - pod nim - buduje się sama. Oblazły ją wprawdzie mrówki turystów, ale jest za dużym drzewem, by miało to jej przeszkadzać.
Kiedy wreszcie będzie gotowa? Gotycką katedrę w Barcelonie budowano 152 lata. Sagrada ma już 127. Finału prac nie widać. Jaka będzie? Do końca nie wiadomo. Detale kościoła nie są powtarzalne. Oryginalne plany i modele Gaudiego zniszczyli anarchiści podczas wojny domowej. Nad ich odtworzeniem głowią się komputery. Teksty i rysunki, zdjęcia i skany gotowych elementów wprowadza się do pamięci maszyn, analizuje, bada, szuka korelacji. Z wynikami uzgadnia się nowe plany. Tak rośnie Sagrada. "To nie jest budynek, to rzeźba" - można by powtórzyć za Dukajem. - "Ale też i nie rzeźba".

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Być tłumem

Pierwszy był ojciec z córą. Córa miała naście lat i koszulkę, ojciec - szalik. Obok pojawił się dziadek. Zagadał dziewczynę, fachowym okiem obrzucił piszczałki, które nieśli przechodzący chłopcy.
- Za moich czasów... - powiedział. - Ale, co sądzisz, córcia, o tym Messim?
Potem, nagle, byliśmy już tłumem. A tłum szedł. Wypełnił metro, zgęstniał i lekceważąc chodniki rozlał się wprost na ulice. Byliśmy tłumem, a tłum był prawem. Nic nie mogło go zatrzymać. Szedł - w jedną stronę, rozbijając się o naroża budynków, rozdzielając na strumienie i odnogi. Aż doszedł. I zalał dziewięćdziesiąt parę tysięcy czerwonych, plastikowych krzesełek największego stadionu Europy. Na Camp Nou Barcelona grała z Deportivo.



Do przerwy było trzy zero. Tłum szalał, krzyczał, śpiewał, grał na bębnie i fujarkach. Rzucał pod nogi łupki od orzeszków. Czasem buczał. Dzieci tańczyły. Emeryci chwytali się za serce i zasłaniali twarze. Ktoś ssał kciuk. Ktoś bił pokłony Messiemu. Cztery czternastolatki spodobały się chłopcu od przynoszenia piłek, więc ukradł dla nich rękawice Valdeza. W przerwie wszyscy rzucili się na hotdogi i odwijane ze sreberka kanapki. A po przerwie były jeszcze dwa gole i potężna fala, która kilkakrotnie obiegła dziewięćdziesiąt parę tysięcy miejsc stadionu. Tłum krzyczał. A my byliśmy tłumem.

  

Bilans wieczoru: veni, vidi, nasi wygrali pięć do zera. A przy okazji okazało się, że nie mam instynktu fotoreportera sportowego: ilekroć sytuacja robi się podbramkowa, zamieram z aparatem w ręce, zamiast przy oku. Więc musicie mi uwierzyć na słowo.

  

sobota, 10 stycznia 2009

Wiedźmin

Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od strony windy.
Miał gęste szare włosy, starą kurtkę, elegancką białą koszulę i zniszczone skórzane buty. Przyszedł z pustymi rękami. Narzędzia nie były mu potrzebne. Wszystkim, czym dysponował, była para wąskich okularów w kieszonce koszuli i 38-letnie doświadczenie. Mężczyzna był wiedźminem. Wiedźminem sprzętu AGD. Całe życie walczył z zakamienionymi grzałkami pralek, tępił rdzę w zdziczałych łożyskach i bez lęku zagłębiał się w gąszcze elektrycznych przewodów. Był mistrzem i miał swoich uczniów. Był profesjonałem. W każdym calu.
- Cześć, córcia - przywitał się z Victorią.
Kuchnia nie zrobiła na nim wrażenia. Zwinął kurtkę i położył ją na stole.
- Cholera, Viki, nie wyobrażasz sobie jacy ludzie są podli - powiedział z goryczą.
Bo ludzie, z którymi się stykał naprawdę byli podli. Zwłaszcza ci, co zatrudniali go, żeby prowadził kursy majsterkowania i drobnych napraw. Wiecie, ile mu płacili? Za jego cenny czas, za jego 38-letnie doświadczenie? Coraz mniej! Naprawdę, ludzie wokół niego byli podli. A ci, którzy nie byli podli, byli głupi. Nie mieli pojęcia, że nie opłaca się robić kursu naprawy drobnego sprzętu AGD, bo ludzie wolą kupić nowy mikser niż naprawiać stary... Dla niego było to jasne. On miał 38-letnie doświadczenie w reperowaniu pralek, lodówek i odkurzaczy. Znał wszystkie wzory, rozebrał wszystkie modele, naprawiał najbardziej zagadkowe awarie. Potrafił przez telefon zdiagnozować usterkę, z którą na miejscu nie poradził sobie jego kolega, dobry profesjonalista. - A ty, co, wiedźmin? - zdziwił się wtedy kolega. Tak, był nim. Znał wpływ wody z różnych części Hiszpanii na grzałki pralek. Zjadł na tym zęby. Nazywał się Antonio i był prawdziwym fachurą. Wiedźminem AGD.
- To co się z nią dzieje? - westchnął wreszcie.
Pralka stała za jego plecami. Nawet jej nie dotknął. Ruchem brwi kazał gospodyni pokręcić bębnem. Wystarczył raz.
- Sprawa jest gruba - oznajmił. Jego ton nie zostawiał miejsca na wątpliwości.
Bardziej dla efektu niż z konieczności przewrócił pralkę. Na widok rozwalonych łożysk pokiwał tylko głową. Spodziewał się tego. Więcej, był tego pewien.
- Tu już nic nie da się zrobić - zawyrokował. Wziął kubek z herbatą i usiadł na fotelu w salonie. - Nawet sobie, Viki, nie wyobrażasz, jacy ludzie są podli - powiedział gorzko.
Bo ludzie byli podli, a ci, którzy nie byli podli, byli po prostu głupi. Chcieli na przykład, żeby naprawiał komputery. A komputery to nie był już jego świat. On nie rozumiał się z komputerami. Jego światem były pralki, lodówki, odkurzacze, duże AGD. Naprawiał je przez 38 lat, a teraz uczył tego innych.
Dopił herbatę i wyszedł. Nie wziął pieniędzy. Śpieszył się. Jego czas był w końcu cenny. Gdzieś czekała kolejna zepsuta pralka.

środa, 7 stycznia 2009

KMB 2009



I spóźniliśmy się na przybycie Trzech Króli...
O świcie w Krakowie krakały gawrony i padał śnieg. Na Parterze nic się nie zmieniło. Tylko w kuchennym oknie przybyła dziura: dowód na to, że kolejny - chyba już szósty - nowohucki włamywacz połamał sobie zęby i śrubokręt na zabezpieczeniach Dziadka Staszka.
Wieczorem w Cartagenie darły się mewy i wszędzie leżało konfetti. Trzej Królowie zdążyli już opuścić miasto, zostawiając prezenty grzecznym dzieciom. W ostatnim czynnym supermarkecie, na stoisku rybnym, zostały trzy smutne kawałki łososia. Sprzedawca - młody, niski i brązowooki - zważył dwa, rozejrzał się i ukradkiem dołożył trzeci.
- To prezent dla ciebie - wyjaśnił porozumiewawczo. - Un regalo.
A potem, już na Siódmym Piętrze, czekał na nas e-mail.
- Wspominaliście, że chcecie iść na mecz - pisał prof. J. - Akurat tak się składa, że mój brat pracuje w firmie, która dostaje za darmo bilety i sam nie może iść, więc, jeśli dalej chcecie, to za dwa tygodnie Barcelona gra z Deportivo na Camp Nou. Przepraszam, że to tak szybko, ale może nie macie innych planów...
To chyba znaczy, że my też byliśmy grzeczni...?