poniedziałek, 19 października 2009

Sfinks z Pico


- Wsiadajcie! To dokąd was zawieźć?
Pico była pusta. To było pierwsze wrażenie - kiedy już opuściliśmy prom, złapaliśmy autobus i wysiedliśmy w Lajes, drugim co do wielkości mieście wyspy. Sklepy były pozamykane, restauracje nieczynne, a ulice puste. Nigdzie nie było ludzi. Autobus postał jeszcze chwilę, kierowca przyglądał się nam z zainteresowaniem, wreszcie pojechał, zostawiając nas na bezludnym placu. Samych.

Pico to najmłodsza wyspa Azorów. Jej szczyt strzela w niebo na wysokość tylko trochę niższą niż Rysy. Chmury, które prześlizgują się nad innymi wyspami, nadziewają na niego niczym na wielki czarny szpikulec. Pico otacza przez to często gruby pierścień mgieł; sterczy znad niego tylko ostry czubeczek wulkanu. I prawie nikogo nie ma. Pewnie dlatego tak łatwo złapać stopa.

-Nie, nie jedziemy w tamtą stronę, ale możemy pojechać. No, wskakujcie, na co czekacie?

Na Pico kursuje tylko jeden autobus. No, właściwie dwa. Każdy objeżdża wyspę wzdłuż wybrzeża, do połowy i wraca. Nie ma szans, żeby zobaczyć coś i nim wrócić. Więc - stop. Raz: dwie dziewczyny w wielkim jeepie z portugalskim disco. Dwa: czarnowłosy facet z amerykańskim akcentem. Trzy: leśniczy. Cztery: niemiecki chłopak-turysta. Pięć: dwaj robotnicy z budowy, z transportem cementu. I wreszcie... Sześć: starsze małżeństwo roześmiane tak, jak tylko mogą się śmiać zagraniczni emeryci.

- Wsiadajcie - woła ona. - Zabierzemy was gdzie tylko chcecie!

Pico jest czarna. Czarno-zielona. I widać, że młodziutka: lawa już wprawdzie zastygła, ale wciąż widać jak płynęła, wielkich czarnych kamieni nie stąpił jeszcze wiatr, nie wygładziły deszcze. Pico ostatni raz wybuchła w 1963 r. i jej wulkan wciąż nie powiedział ostatniego słowa.  Ale na razie z czarnych, szorstkich kamieni buduje się łaciate domki i wznosi przemyślnie zaplanowane labirynty dla winorośli. Wina z Pico zachwyciły kiedyś nawet carów!

- O, tu jest nasz dom. Poczekajcie, on zostawi tylko walizkę i odwieziemy was, gdzie chcieliście. Halo, Jose! Tu jest walizka, a my zaraz będziemy, zawieziemy tylko dzieci do Lajos! - woła starsza pani i odwraca się do nas. - Och, ta blondynka to moja siostra, a ten człowiek z bagażami to jej mąż. Tak, wszyscy są z Pico, mieszkają teraz w Kanadzie. Mąż tamtej to mój kuzyn. Ona też jest z Pico, a on z Sao Jorge, poznali się w Stanach...


Sfinks z Pico jest nieduży, ma szpiczaste uszy, z których jedno doklejone jest betonem i przypomina wilczura, który zastygł na rogatkach wioski. A w wiosce - całej z czarnego kamienia - coś się dzieje. W ciemnych wnętrzach domów kobiety przygotowują jedzenie i wino, mężczyźni gadają w cieniu murów, jest niemożliwie gorąco, nigdy nie dowiemy się co to za święto, czy w ogóle będzie tu jakieś święto... Wychodzimy na drogę. Zabiera nas leśniczy.

- Więc jedziecie do Lajes - mówi starsza pani. - Och, zobaczcie. Tu mieszkała moja koleżanka ze szkoły. Teraz jest w Kanadzie, rozwiodła się z mężem. Jej siostrzenica jest lekarką. A tu urodziła się moja ciocia. Och, chcecie, zboczymy trochę, pojedziemy starą drogą. Zobaczycie mój stary dom!


Dawniej Pico żyła z wielorybów. Mężczyźni wypływali w morze na długich, czerwono-błękitnych łodziach. Potem holowali do brzegu wielkie martwe cielska - cała wieś schodziła się oprawiać potwora. Zimą rzeźbiło się w jego kłach nostalgiczne rysunki. Teraz fabryki tranu przerobiono na muzea, ale wielorybnicy wciąż wypatrują ofiar. Nasyłają na nie motorówki pełne turystów.

- W tym domu po prawej mieszkał listonosz. A tam była mleczarnia, widzicie? - starsza pani pokazuje palcem. - Och, zwolnijże! Przecież nic nie zobaczą! Tu jest świetna restauracja. W sezonie prowadzi ją bratanek mojej koleżanki, ona mieszkała pod Toronto, ale zmarła na raka. O, a tu - no zwolnij, prosiłam! - tu był dom mojej mamy. Jak wyszła za tatę, przeprowadzili się o tam i tam się właśnie urodziłam...


Pico jest młoda, czarno-zielona, pusta, spokojna. Jak przystało na dobrych turystów zwiedzamy winnice i przyglądamy się geologicznym formacjom. Ale zwiedzamy też inaczej. Inną Pico. Taką, na której atrakcją jest dom mleczarza, który trzydzieści lat temu wyemigrował do Kanady i stara kamienna chałupa, w której ktoś kiedyś przyszedł na świat.

- No, to gdzie was wysadzić, dzieci? Tutaj? Jesteście pewni, że traficie? To miłych wakacji, kochani, uważajcie na siebie!

wtorek, 6 października 2009

Piknik na Orodruinie

Spokojnie. Już wyschło. Nie od biedy mieszkamy na pustyni...
I dlatego wróćmy jeszcze na chwilę na Azory, dobrze?

Bo Azory są zielone. Azorska zieleń ma niesamowitą, soczystą, jaskrawą barwę - barwę o ton jaśniejszą niż w Polsce, młodziutki kolor wczesnej wiosny, który sprawia, że człowiek, który za długo mieszka na pustyni, czuje się tu jak u Tolkiena w Shire...
Prom z Terceiry na Faial przybił do portu w Horcie późnym wieczorem. Nie planowaliśmy w ogóle odwiedzać tej wyspy. Bruno, niepoprawny lokalny terceirski patriota, pytany o jej atrakcje, wzruszał tylko ramionami. - Caldeira, wulkan, knajpa, nic tam nie ma - mówił. Ale port w Horcie - to była jedyna możliwość, żeby z Terceiry dostać się na Pico, a czarna jak noc Pico kusiła nas swoim szpiczatym czubkiem i sławą najwyższego szczytu Portugalii.
Kiedy planowaliśmy wyjazd na Azory, z bólem serca ograniczyliśmy się do czterech wysp. Byczej Terceiry, szpiczastej Pico, najdalej na zachód wysuniętej Flores i największej Sao Miguel, skąd odlatywał powrotny samolot. Chcieliśmy przemieszczać się między nimi promami - zawiłe, upstrzone tajemniczymi skrótami rozkłady jazdy wisiały w internecie; nawet nie próbowaliśmy ich rozwikłać, całą wiarę pokładając w portowych kasach. Na miejscu jednak promowa łamigłówka nie chciała rozjaśnić się ani na jotę. Na próżno biegaliśmy między biurami dwóch konkurencyjnych kompanii. Wodoloty na Flores odpływały raz na dwa tygodnie - wybierając któryś z nich żadną miarą nie mogliśmy zdążyć na samolot. Statki kursujące na bliższe wyspy zataczały po oceanie dziwne kółka, co jakiś czas z niepojętych przyczyn zmieniając trasy, porty, dni tygodnia i godziny. Nic nie zazębiało się ze sobą, wszystko rozłaziło i w końcu, z długich obliczeń przeprowadzanych na kanapie w biurze turystycznym, wyszło nam, że musimy porzucić marzenia o najdalszym zachodnim kraniuszku Europy, zmienić porty na Pico i zahaczyć o nieplanowany Faial, o którym Bruno mówił, że poza caldeirą, wulkanem i żeglarską mekką Peter's Cafe w sumie nic tam nie ma. Jakby tego wszystkie było mało, prom na Faial przypłynął na Terceirę z dobowym opóźnieniem, o dziwnej i nieistniejącej w rozkładach godzinie...
Tak więc na Faial dotarliśmy późno w nocy, po ciemku minęliśmy upstrzony żeglarskim graffiti port i dopiero rano - rano poraziła nas zieleń. Za naszym oknem rozciągała się olbrzymia, jaskrawo zielona łąka, na której spokojnie pasły się krowy, a dalej, za ledwie kilkukilometrowym pasem błękitnej wody, w niebo bił szpiczasty czubek Pico.
Następnego dnia ruszyliśmy do caldeiry.
Azory są puste w środku. Wszystkie. A przynajmniej takie wrażenie odnosi przybysz, który z wybrzeża nieustannie pnie się wzwyż, ku górze w samym środku wyspy, by przekonać się, że tam, gdzie powinien być szczyt, zieje głęboka, pusta dziura o urwistych brzegach. Caldeira czyli po portugalsku "kociołek", to wielkie zapadlisko w miejscu, gdzie dawniej był stożek wulkanu. Każda wyspa ma taki swój kociołek, czasem wypełniony jeziorkiem, a czasem po prostu uroczo porośnięty trawą, z wielkimi, dzikimi żywopłotami hortensji i krowami pasącymi się malowniczo na samej wąziutkiej krawędzi. Wokół śpiewają skowronki, dziewczyny chodzą boso, hortensje pachną i ta sielanka naprawdę przypomina wesołe Shire.
Wśród brzęczenia pszczół i porykiwania krów zeszliśmy ze szczytu caldeiry, bez wielkiego trudu złapaliśmy stopa i ruszyliśmy na zachód.
A potem minęliśmy latarnię morską i - nagle - znaleźliśmy się w Mordorze, na stokach Orodruiny. Nawet trawa znikła. Przed nami, na stromych, osypujących się zboczach, wiła się ścieżka, która prowadziła do wulkanu.
We wrześniu 1957 r. na Faial zatrzęsła się ziemia. Morze na zachód od wyspy zasyczało i wypuściło gigantyczny grzyb pary, popiołu i pyłu. Na jego tle wielka latarnia morska wyglądała jak miniaturka ze sklepu z pamiątkami. Rozpoczął się, trwający 13 miesięcy, wybuch wulkanu Capelinhos. Przez ten rok na Faial działy się rzeczy niezwykłe i przerażające. Padały deszcze popiołu. Przy zachodnim brzegu pojawiały się i tonęły kolejne wysepki. Na wodzie rozlało się wielkie jezioro lawy. Ziemia drżała, jakby wyspa lada moment miała rozpaść się na pół. Nic więc dziwnego, że prawie połowa mieszkańców Faial uciekła wówczas do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Ich dzieci przyjeżdżają tu teraz na wakacje, przywożąc nabyty amerykański akcent. - Dom moich rodziców wciąż tu stoi - pokazywał nam pięćdziesięcioparolatek, który podwoził nas do wulkanu.
Oczywiście, wspięliśmy się na Orodruinę. Na jej czarnych stokach wciąż leżą gładkie wulkaniczne bomby. Z rozpadlin w ziemi bucha niepokojąco ciepłe powietrze - przypominając, że pod stopami drzemie siła, która wydźwignęła tony skał na wysokość 160 metrów n.p.m. i przysporzyła wyspie Faial oraz Portugalii 600 m2 powierzchni.
A później... Później popłynęliśmy na Pico.