sobota, 24 grudnia 2011

Feliz Navidad!

PS. Wybaczcie, że posty pojawiają się ostatnio tak rzadko - w ostatnim miesiącu bardzo wiele pozmieniało się w życiu waszego korespondenta... ;)

czwartek, 22 grudnia 2011

Gdzieś na południe od Burgos. Cyd Zwycięzca Pustkowi

Najpiękniejsze były te drogi przez interior: proste jak strzelił szosy obu Kastylii, Murcji, Estremadury, ginące za łagodnym pagórkiem, bezludne. Biegły bez końca wśród żółtych pól, pod olbrzymią płachtą błękitnego nieba. Czuło się, jak wciągają gdzieś w głąb - w głąb kraju, w głąb czasu, w pustkę - i topią nieostrożnego wędrowca w nadmiarze światła i powietrza. Czasem (rzadko) stały przy nich jakieś budynki - stare zapomniane chaty z łuszczącym się, poszarzałym tynkiem, z oknami o zatrzaśniętych okiennicach, puste i opuszczone. Kiedy zza pagórka wyłaniało się kamienne miasteczko, człowiek czuł, że nie tyle do niego przyjeżdża, ile coś odkrywa, gdzieś dociera, przeprawiwszy się przez otchłań.


W to miejsce trafiliśmy przypadkiem. Nic o nim nie wiedzieliśmy. Jeśli było w jakichś przewodnikach, to nie w naszych. Jechaliśmy do Santo Domingo de Silos, bo wasz korespondent, dając się ponieść dziwacznym instynktom, zapragnął obejrzeć klasztor, gdzie - jak pisano - pewna skręcona kolumienka chwieje harmonią świata. W pobliżu było Covarrubias - miasteczko z domami o białych ścianach, podzielonych ciemnym drewnem i taliczką oznajmiającą, że jest kolebką Kastylii. To miejsce było zaś po prostu po drodze: a droga, jak się okazało, wcale nie była zwykła. W Hiszpanii niewiele się zmienia; domy, kamienie i drogi trwają tu na swoich miejscach od stuleci - drewno zastąpione betonem, asfalt wylany na ślady kopyt. Można było uwierzyć, że szosą, którą jechaliśmy, na swym koniu Głupcze galopował kiedyś sam Cyd.


Stał tam, w samym środku niczego. Betonowy, pieszy, wsparty na złotej lancy, owinięty płaszczem jak szlafrokiem. Wielki Rodrigo Díaz de Vivar, Cyd, Pan Zwycięzca, XI-wieczny rycerz, a teraz XXI-wieczna atrakcja turystyczna opustoszałego regionu bez morza i plaż. "Szlak Cyda" głosiła tabliczka, którą miał u stóp i naprawdę wydawało się niewykluczone, że tędy przejeżdżał, choć trudno było orzec, w którą stronę. Może, pokłócony z władcą Kastylii, tą właśnie drogą jechał do Saragossy, zaoferować swe usługi Saracenom, z którymi dotąd walczył? Może to tędy wracał, wezwany z wygnania przez króla Alfonsa po sromotnej porażce chrześcijan? A może tędy wiódł swoją armię na podbój Walencji? Betonowy posąg milczał i wlepiał okrągłe ślepia gdzieś w kierunku Burgos. W poliżu nie było nikogo kto mógłby nam cokolwiek wyjaśnić, lub wskazać inne przystanki "Szlaku Cyda". Zostawiliśmy pomnik w spokoju i pojechaliśmy do Silos.



piątek, 2 grudnia 2011

Montserrat. Najlepsza kiełbasa w kraju


Trudno mi powiedzieć, czemu zapamiętuję właśnie takie rzeczy, jeszcze trudniej - czemu miałabym je opowiadać. To chyba trochę niesmaczne, dość przyziemne i trywialne, to mogłoby nawet zakrawać na bluźnierstwo, gdybyśmy chcieli małym grzeszkom nadawać wielkie nazwy. W każdym razie z tego dnia, kiedy wreszcie wybraliśmy się do klasztoru Montserrat, pamiętam głównie kiełbasę.

Mieli stary aparat: nawet sam nie przewijał kliszy (bo był na kliszę): czarny, prostokątny kompakt kodaka, leciutki jak piórko. Po zrobieniu zdjęcia trzeba było naciągnąć film zębatym pokrętłem i mam poważne obawy, że o tym zapomniałam i podwójnie naświetliłam klatkę, że zniszczyłam im to zdjęcie. Ustawili się do niego pod krzyżem, na kamiennym cyplu, skąd było widać Klasztor. Była ich chyba szóstka. Ledwie mieścili się w kadrze: trzy starsze małżeństwa - oni siwi, w swetrach z dekoltem w serek; one niskie, przysadziste, ze starczą nadwagą i włosami skręconymi na wałkach. Zaraz potem zaczęli mówić o sobie. Przyjechali z jakiejś wioski w Estremadurze, 900 km stąd. Musieli należeć do klubu seniora albo zespołu folklorystycznego, czy czegoś w tym rodzaju - mieli własny autokar i zamówioną mszę przed Czarną Madonną. Bardzo chcieli jakoś odwdzięczyć się nam za to zdjęcie, które chyba prześwietliłam i dlatego wyjęli kiełbasę i ser.


Częstowali panowie, głównie jeden: niski, z brzuszkiem i łysiejącymi skroniami. On też opowiadał. - Ser jak ser - mówił. - Ale ta kiełbasa to jest najlepsza kiełbasa w kraju. Robią ją właśnie u nas, w naszej wsi. Znajomy ma zakład. Ta druga też jest niezła, ale to nie to samo. Tylko ta, spróbujcie plasterek. I jeszcze jeden! No, dalej, jesteśmy w górach, trzeba mieć siłę. Wspaniała, prawda? Nigdzie nie robią takich kiełbas jak w naszej wsi. Specjalnie wzięliśmy je ze sobą. Żeby nie jeść byle czego. Kto wie, co oni tu robią w tej Katalonii. No, weźcie jeszcze kawałek na drogę. Prawdziwa estremadurska kiełbasa!


Kiełbasa była tłusta, paprykowa. Wokół ścieliły się mgły. Klasztor Montserrat z figurką Czarnej Madonny, wyrzeźbionej ponoć przez św. Łukasza, to ginął w nich, to znów się pojawiał. Gryźliśmy twarde plastry estremadurskiej kiełbasy, patrząc jak staruszkowie idą na swoją zamówioną mszę. Potem poszliśmy oglądać wykute w skałach pustelnie i zastanawialiśmy się co też mogli jeść tutejsi pustelnicy i czy do końca swych pobożnych dni tęsknili za najlepszymi kiełbasami ze swoich wsi.


poniedziałek, 21 listopada 2011

León. Domek z kart


- Jeśli gdzieś na posadzce zobaczycie plamę bezbarwnego światła, to znaczy, że w witrażu jest dziurka - mówi konserwator.

Wisimy gdzieś, gdzie nie powinno nas być. To miejsce nie zostało stworzone dla ludzi; tu miało być tylko powietrze, światło, ewentualnie mógłby tu szybować Duch (który tchnie, kędy chce). Te kępy sierści na lwim futrze, te żyłki na liściach lilii, te wszystkie szczegóły nie są przeznaczone dla ludzkich oczu. Nie powinniśmy ich oglądać. Ale zapłaciliśmy za bilet, stoimy na konserwatorskiej platformie, wysoko pod sklepieniem katedry i z bliska patrzymy na szkło, które przetrwało osiemset lat.

Katedra w Leonie to gotycki domek z kart. Wielkie szklano-kamienne bierki. Wiele wieków temu wymyślono tu sobie potężny gmach, który miał się składać niemal wyłącznie z okien. Kamienie, sklepienia i wieże miały cudownie wznosić się wokół nich, zawieszone na niewidzialnych niciach sił, nie miażdżąc szkła. Jak nazwać taki plan? Wiarą? Nadzieją? Pychą? Już od początku historia budowy tej katedry to opowieść o wznoszeniu i upadku.





Przez pierwsze 50 lat budowniczym nie udaje się wyjść poza fundamenty. Wali się wszystko, co wznoszą. Nocami okoliczna ludność poluje na kreta  - rozeszły się pogłoski, że diabelskie zwierzę podkopuje katedrę. Inni mówią, że winne są za cienkie ściany, zbyt kruchy kamień, za dużo szkła i podłoże - zbyt podmokłe i niestabilne (katedra staje na ruinach łaźni rzymskiego legionu). I że to się nie może udać. Ale udaje się - zarówno upolować kreta, jak i wznieść domek z kart (choć ich ustawianie na sobie trwa sto lat). Krecią skórkę wiesza się w kościele, zaś konstrukcja stoi - w miarę stabilnie - do początku XV wieku. Potem zaczynają się problemy, które właściwie już się nie kończą.

W 1631 r. wali się część kopuły nad transeptem.

Juan de Naveda, nadworny architekt króla Filipa IV wynosi nową barokową kopułę. Za ciężką. Narusza delikatną równowagę sił, z jaką gotyckie łuki i przypory odciążają przeprute witrażami ściany. Kruszeją fundamenty.

W połowie XVII w. katedra się chwieje. Kopuła Navedy pochyla się i niczym lodowiec spływa na południe.

Żeby kopuła nie zjechała, przebudowuje się całą południową fasadę. To nie wystarcza. Churriguera wznosi wokół kopuły cztery pinakle. Ich ciężar tylko pogarsza sprawę.



W 1755 r. Lizbonę pustoszy trzęsienie ziemi, fale sejsmiczne docierają do Leonu. Szczeliny tną południową fasadę jak noże.

W 1830 r. boczna fasada niemal się rozpada. Trzeba ją całkowicie przerobić.

W 1857 r. panika. Z kopuły i sklepienia transeptu na głowy wiernych znów lecą kamienie.

Architekt Matias Lavina rozbiera kopułę, pinakle, pół transeptu i południową fasadę. Jest jednak klasycystą, nie zna się na magii gotyku. Katedra reaguje, jakby Lavina poruszył stos bierek: wszystko zaczyna się walić. Zanim się to stanie, nie wytrzyma serce architekta. Zawał.

Biskupi zatrudniają Juana de Madrazo, najlepszego hiszpańskiego konserwatora. To on uratuje Domek z Kart.

Madrazo czyni cuda. Najpierw oplata katedrę kokonem drewnianych podpór. Potem przystępuje do przebudowy. Przywraca gotyckie rozwiązania, wiąże zworniki, tka kamienne łuki i przypory, po których ciężar, jak woda, spływa ku wzmocnionym fundamentom. Kiedy w 1878 r. usuwa drewniany kokon, ludzie wstrzymują oddech.



Katedra stoi.

Katedra stoi mimo, że domniemana krecia skórka, poddana badaniom zoologów, okazuje się... pancerzem żółwia skórzastego.

(Katedra stoi, lecz Madrazo nie nacieszy się sukcesem. Miasto zwraca się przeciw niemu. Oskarża się go o przynależność do masonerii i protestantyzm, co nieco dziwi architekta, który zawsze powtarzał, że jest ateistą.)

Katedra stoi, a w jej kruchych ścianach płoną wielkie osiemsetletnie witraże. Szkło, które w tym domku z kart - niczym nie osłonięte - przetrwało trzęsienia ziemi, wojny, ostrzały artyleryjskie, kamienie uliczników... Wypatrujemy białych plamek dziur. Dopiero od niedawna konserwatorzy pokrywają katedralne okna bezbarwnymi zewnętrznymi taflami. Prace mają potrwać jeszcze przynajmniej siedem lat. Patrzymy w górę, na potężną rozetę. Feerię barw przerywa wąski strumyczek białego światła.

- To najnowszy ubytek, ostatnie uszkodzenie - mówi konserwtor. - Zrobił je zeszłotygodniowy grad.



środa, 9 listopada 2011

Gdzieś pod Murcją. Ogryzek granatu


 "Opisywanie jest jak używanie - niszczy; ścierają się kolory, kanty tracą ostrość, w końcu to, co opisane, zaczyna blaknąć, zanikać. Dotyczy to zwłaszcza miejsc. Ogromnych spustoszeń dokonała literatura przewodnikowa, to była inwazja, epidemia. (...) Prawda jest straszna: opisać to zniszczyć.
Dlatego trzeba bardzo uważać. Najlepiej nie używać nazwy; kluczyć i kręcić, ostrożnie podawać adresy, aby nie kusić nikogo do pielgrzymki. Cóż by tam znalazł? Martwe miejsce, kurz, zeschły ogryzek".
Olga Tokarczuk, "Bieguni"

piątek, 4 listopada 2011

Kadyks. Gra w okręty

Czytając Pereza-Reverte w Kadyksie


Żadne inne miasto nie nadaje się aż tak dobrze, by je oblegać, jak stary Kadyks. Kadyks właściwie cały czas jest oblężony, choć widać to dopiero z góry: biała pułapka, zewsząd otoczona błękitem, cienkim paskiem piachu połączona z bagnistym wybrzeżem. Barokowa plansza do gry w okręty. D8. Łup! Trafiony-zatopiony.

Pierwszy jest Kadyks Lolity Palmy, miasto widziane z dołu. Idziemy ciasnymi uliczkami. Wąskie chodniki, wąskie jezdnie, pelargonie na ścianach. Kute kraty chronią majątki, zdobyte na handlu mąką i cygarami; szyby balkonów zatrzymują zuchwały morski wiatr. W powietrzu wisi zapach gorącej czekolady, kupieckich ksiąg i smutku: za utraconymi koloniami, za zatopionymi okrętami, za straconym ładunkiem. Farba odłazi z barokowych fasad. Spoglądamy w górę i nagle oślepia nas błękit, taki błękit, z którego mogłaby spaść napoleońska bomba: B5, łup!, trafiony-niezatopiony.

Mogłaby, lecz nie spada, bo przecież  tego Kadyksu już nie ma.


Drugi jest Kadyks kapera Pepe Lobo, miasto widziane z góry. Wspinamy się na kupiecką wieżyczkę. Przed nami otwiera się przestwór, a nawet dwa przestworza, oba błękitne. Morze i niebo. Wiatr pachnie rybami i solą. Granica między niebem a wodą zaciera się; wydaje się, że mały Kadyks tkwi uwięziony w środku wielkiej błękitnej kuli. Miasto pod nami jest białe, kratkowane siatką ulic. Przypomina kartkę papieru i nie wydaje się dziwne, że napoleońscy artylerzyści postanowili zagrać na nim w okręty. W taką pogodę można by wejść na pokład Zaskrońca, przebić się przez francuską blokadę, uniknąć ostrzału (C7, łup!, pudło) i popłynąć gdzieś daleko, lecz trudno powiedzieć, gdzie.

Można by, lecz nikt nie płynie, bo przecież tego Kadyksu już nie ma.


Trzeci jest Kadyks komisarza Rogelio Tizona; miasto, kiedy zapada zmrok. Morze cofa się i wyrzuca łodzie na piach, słońce barwi go na kolor krwi. Błądzimy bez celu i niespodziewanie trafiamy przed Santa Cueva, Świętą Grotę. Jest zamknięta, lecz w gablotach na fasadzie możemy dokładnie obejrzeć katalog jej cudów: oczy, ręce i nogi z cienkiej złotej blaszki, przyszpilone do drewna na czerwonych tasiemkach. W zaułkach gęstnieje ciemność. Zimny wiatr gwiżdże w wąskich ulicach i wydaje się, że ten cichy odgłos, który dobiega z daleka, to okuta komisarska laska, stukająca o bruk, kiedy Rogelio Tizón przemierza swoje miasto w poszukiwaniu mordercy. Tak się wydaje, lecz tak nie jest. Tego Kadyksu też nie ma. Ustało oblężenie, wycofano napoleońskie armaty, nikt już nie gra z miastem w okręty i nikt nocami nie morduje tu dziewcząt.

Jedyny Kadyks, który jest, to ten oblężony przez błękit. B4. Łup! Trafiony-zatopiony.

-----------------
Wydawnictwo Muza wreszcie przetłumaczyło najnowszą powieść Arturo Pereza-Reverte "Oblężenie" i umieściło ją w zapowiedziach. Akcja rozgrywa się, oczywiście, w Kadyksie. Ktokolwiek projektował okładkę polskiego wydania powinien zostać zamordowany.

środa, 26 października 2011

Las Médulas. Taka piękna katastrofa



Ruina montium - tak nazywa się to, co tu zrobiono. Zdewastowano cały górski grzbiet, który ciągnął się stąd aż do oddalonego o 1,5 km jeziora Carucedo. Wysadzono skały. Przeryto i wypłukano 500 milionów ton ziemi. Dla złota. Dla zaledwie pięciu ton żółtego kruszcu, które w ciągu 250 lat udało się wycisnąć z tej nieistniejącej już góry, zanim 18 wieków temu porzucono ją, by zarosła i stała się tym, czym jest dziś. Cudem natury.

To była planowa dewastacja. Najpierw: podbój. Legiony Oktawiana Augusta prą na północ, dorzynając miejscowych. Oczywiście, nie wszystkich, ktoś będzie musiał pracować w kopalniach (wiele wieków później miejscowi zrobią to samo w Ameryce, a powód będzie ten sam: złoto; jest to dowód na to, że Historia lubi korzystać ze sprawdzonych scenariuszy). Więc: podbój. Potem: inżynieria. Trzysta kilometrów kanałów o głębokości 90 cm doprowadza wodę z topniejących śniegów do zbiorników retencyjnych. Robotnicy ryją w skałach strome, ślepe tunele. Na rozkaz tunele zalewa się wodą - sprężone powietrze rozsadza górę jak dynamit. Rumowisko płucze się ręcznie i w kanałach. Złoto osadza się na kratownicach z gałęzi wrzosów, woda odprowadza odpady. Krajobraz zmienia się: góra znika wypruta i zdemolowana, śmieci rosną w hałdy i zatykają strumienie; powstają nowe jeziora.


Przemysł jest tu prawdziwie ciężki. Przy pruciu góry pracuje 10 tysięcy robotników. - Mniej ryzykowne jest szukanie pereł i tyryjskiej purpury na dnie morza niż wydobywanie złota z tych ziem - notuje wciąż młody Pliniusz Starszy, administrator kopalni. Robotnicy nie są niewolni; ich praca jest jednak obowiązkową daniną na rzecz Rzymu. Na wszelki wypadek pilnuje ich zakwaterowany niedaleko legion (w miejscu, gdzie stacjonuje powstanie wkrótce - nazwane na jego pamiątkę - miasto Leon). Każdego roku do rzymskiej kasy płynie z Las Médulas 25 kg złota.

Czy to się w ogóle opłaciło? Czy warto było rozwalać tę górę? Dręczymy przewodniczkę, jest gorąco, ale ma do nas nieskończoną cierpliwość. - Złoto wciąż tu jest - mówi prowokująco. - Jeśli coś znajdziecie, możecie sobie zabrać. Skrobiemy strome ściany. Są miękkie, sypią się pod palcami. - Gdyby napełnić tu ziemią kontener na śmieci, prawie na pewno byłoby w nim tyle złota - przewodniczka rozwiera palce na szerokość ziarenka zielonego groszku, wzrok ma rozbawiony, robi ten kawał wszystkim turystom. - Jakiś czas temu byli tu przedstawiciele firm wydobywczych. Pobierali próbki, ale zrezygnowali. Teraz, żeby opłaciło się wydobywać, w ziemi musi być przynajmniej siedem gramów złota na tonę. Tu jest mniej niż trzy - mówi szczerze.



Ale czy opłaciło się wtedy? 25 kilo złota rocznie. 250 lat eksploatacji. Czy to wystarczało chociaż na opłacenie wojsk? Przewodniczka podchwytuje nasz entuzjazm do matematyki. Po powrocie z kopalni zabiera nas do biura, wyciąga książki o rzymskich monetach. Jeden aureus zawierał 7,85 gramów złota, więc w ciągu roku można tu było wydobyć kruszcu na jakieś 3200 monet. - Ale to nie była najbardziej efektywna rzymska kopalnia na północy Półwyspu - zastrzega. Później sprawdzamy u Normana Davisa: roczny żołd legionisty za Augusta wynosił 225 denarów, czyli 9 aureusów. Legion, który stacjonował w Leonie liczył nieco ponad 5100 żołnierzy. Więc jednak deficyt. Prawdziwy finansowy krach...



Wieczorem wyjeżdżamy na punkt widokowy nad wsią Orellan. Czerwone szpice skał brodzą wśród drzew, które z czasem zarosły opuszczoną kopalnię. Kiedyś była tu wielka góra. Zdewastowano ją dla garści złota niewartej nawet tak dalekiego marszu. Brutalna, bezsensowna destrukcja - oto w czym już od dawna jesteśmy najlepsi. To po nas zostanie. Ale teraz nad Las Médulas zachodzi słońce, ostatnie jaskółki lądują w skalnych szczelinach i rosochatych pniach kilkusetletnich kasztanowców i - jakkolwiek trywialne by to było - nie da się nie zachwycać tym miejscem. Więc zachwycamy się tym, jak pięknie zniszczono tu kawałek świata. Podziwiamy Las Médulas - jedyny w świecie odpad poprzemysłowy na liście dziedzictwa ludzkości UNESCO.


poniedziałek, 17 października 2011

Galicia. Wiedza zdobyta zbyt późno

czytając Camilo Jose Celę po powrocie z Galicii


Za późno. Nie wiedzieliśmy, czego szukać i przegapiliśmy wszystko, a przynajmniej wiele. Mogliśmy chociaż spróbować odnaleźć w Ourense dom publiczny u Szlai, gdzie pod schodami leże miał stary Gaudencjo, który mazurek Ma petite Marianne zagrał tylko dwa razy, w listopadzie 1936 roku, kiedy zabili Chojraka, i w styczniu 1940, kiedy zabili Puszczyka. Oczywiście, ślepy akordeonista nie żył już wtedy, kiedy go nie szukaliśmy (mówią, że zmarł tydzień po Hitlerze), ale nie wiem, czy jest to wystarczająca wymówka, by nie spróbować go odnaleźć.

Za późno. Przejechaliśmy przez Galicię, nie wiedząc, czego szukać i nawet nie zwróciliśmy uwagi na jezioro Antela, na którego dnie leży zatopione miasto Antiochia. Adrien Estevez z Ferreiravella, najlepszy nurek Galicii, próbował kiedyś dla zarobku wyłowić dzwony przeklętego miasta, chroniony przez ciążącymi na nich trzema przekleństwami krzyżem z Caravaki wymalowanym na piersiach, ale nie zdołał ich odczepić i wyniósł na powierzchnię jedynie wieść, że na sercu największego dzwonu powieszony jest wilk, co za niedorzeczność! Oczywiście, jezioro Antela osuszono w latach 50., ale nie wiem, czy jest to wystarczający powód, by nie zboczyć z trasy, żeby je zobaczyć.



Za późno. Wróciliśmy z Galicii, nie wiedząc, że trzema największymi cudami regionu, które pokazuje się turystom, kiedy chce się ich zadziwić, są: klasztor w Oseira, ślad, jaki zostawił diabeł na wzgórzu Cargadoira oraz przyrodzenie niejakiego Rocque'a z Gamuzów, zwanego Klerykiem z Comesañi. Ów ostatni obiekt obejrzeć można było zawsze za cenę dwóch kieliszków trzcinówki, więc nie wiem, czy fakt, że Rocque nie dość, że jest postacią fikcyjną, to jeszcze prawdopodobnie także już nie żyje, jest wystarczającą przyczyną, by zaniedbać zdrową ciekawość cudu.

Za późno. Opuściliśmy Galicię nie wiedząc, czego powinniśmy byli szukać i przegapiliśmy wszystko, a przynajmniej wiele. Jest to dobra nauczka na przyszłość. Następnym razem, zamiast przewodnika Pascala, należy zabrać w drogę "Mazurek dla dwóch nieboszczyków".

niedziela, 2 października 2011

Salamanka. Pęknięte katedry

1 listopada 1755 r., o dziewiątej czterdzieści rano, kiedy trzęsienie ziemi i tsunami doszczętnie niszczyło Lizbonę, w odległym o 471 km mieście musiał dać się słyszeć szczególny odgłos. Gdyby to był komiks, na niebie pojawiłby się dymek z napisem: "CRAAAAACK!". Właśnie - craaaack! - pękały katedry w Salamance*.

Szliśmy po dachach. Tak to sobie wymyśliliśmy jeszcze poprzedniego wieczoru: pójdziemy dachami, zaczniemy od wież (ten szlak nazywał się Ieronimus, na cześć biskupa, który wolał walczyć u boku Cyda niż odmawiać różańce). Byliśmy już wysoko, gdzieś między dzwonnicami starej i nowej katedry, kiedy usłyszeliśmy to po raz pierwszy. Słońce prażyło tu niemiłosiernie, pachniało rozgrzanym ołowiem i gołębimi piórami, a w powietrzu trwał - nieprzerwany i cichutki jak oddech - dźwięk sprzed dwustu pięćdziesięciu sześciu lat. Craaaaack...


- Craaaack...! - szeptała spięta żelaznymi klamrami wieża. Rysa cięła ją z góry na dół, jak cienka czarna błyskawica. - Craaack...! - zgrzytał kamienny portal; fragment nadproża wisiał w nim, zaklinowany między dwoma kamieniami. W szczeliny można było włożyć ręce. - Craaaack...! - warczały zmyte przez deszcze, bezkształtne gargulce. Ich szyje obejmowały grube, żelazne obroże, jakby zzieleniałe od mchu bestie miały zerwać się z uwięzi i runąć w dół, na nieświadomych niczego przechodniów...

W pękniętej ścianie tkwiły pęknięte drzwi. Przeszliśmy przez nie i znaleźliśmy się w środku. Koronkowa galeryjka wisiała przy murze jak pajęcza nić. Niżej była przepaść trzech wielkich naw: z tej perspektywy mury wydawały się nie grubsze niż skorupka wydmuszki. I ta wydmuszka również była pęknięta.



- Craaaack...! - skarżył się święty z uróżowionymi policzkami. Złoty medalion, w którym tkwił, niemal wyłuskała z muru szeroka szczelina. - Craaaack...! - trzeszczały żebra w rozerwanym łuku, podtrzymującym sklepienie. - Craaack...! - straszyły rzeźbione aniołki, dźwigające naszą galeryjkę. Ich wątłe skrzydełka nie radziły sobie z ciężarem balkonu; szereg rwał się i nie trzymał linii. Wydawało się, że jeszcze chwila-moment i pierwsze skrzydlate dziecko odpadnie nam spod stóp i poszybuje w dół, ku posadzce. - Craaack...

Lecz, oczywiście, nic się nie poruszyło. Wszystko trwało w bezruchu, zastygłe w rozpadzie jak na zdjęciu z eksplozji: rysy i kamienie, szczeliny i łuki, rzeźby i balustrady. I tylko w nieruchomym powietrzu brzęczał dźwięk sprzed 250 lat: nieustanne, wieczne craaack...!, tak ciche, że przecież wcale nie było go słychać.


------
* Salamanka ma dwie katedry - starą i nową - zbudowane tuż przy sobie, tak, że niemal łączą się ze sobą murami.

środa, 21 września 2011

Ourense. Zapiski na serwetce


Mam ich dużo. Są pochowane w książkach i notesach, wetknięte między kartki kalendarza, upchane po kieszonkach fotograficznej torby. Ostatni ratunek roztargnionego korespondenta: podłużne, lekko woskowane hiszpańskie serwetki. Czasem widnieje na nich nazwa baru, czasem tylko napis "gracias por su visita". Reszta to moje notatki.

Serwetka, która leży przede mną, nie ma nazwy baru, lecz doskonale wiem, skąd jest. To było wczesnym rankiem w Ourense. Miasto jeszcze spało i mieliśmy dla siebie cały praza maior. Bruk był mokry, choć w nocy nie padało i czynny był tylko ten jeden bar. Nie pamiętam, jak się nazywał, pamiętam niewygodne, metalowe krzesła, małe suche tostady i gazetę. To musiał być jakiś miejscowy dziennik: może La Voz de Galicia, może lokalna mutacja La Región. W środku, gdzieś na ostatnich stronach, pisano o fiestach. W O Carballiño 80 tysięcy ludzi zjadło dzień wcześniej 20 ton ośmiornic. W Xàtivie byk zabił pijanego chłopaka.





Ten byk nazywał się Mysz. Od dziesięciu lat uczestniczył w byczych fiestach. Na serwetce mam wynotowane liczby i epitety: czarna legenda, sława mordercy, niezwykła umiejętność zaskakiwania ofiar. W ciągu pięciu lat zabił trzy osoby. Ten chłopak miał 29 lat. Pochodził z Algemesí. Kiedy na plaza de toros w Xàtivie wypuszczono Mysz, był już bardzo pijany. Wcześniej kilkakrotnie próbowano wyprosić go z areny, gdzie chłopcy z miasta mieli bawić się z bykiem. Uparcie na nią wracał.

To była zwykła historia z kraju, gdzie co roku organizuje się 2 tysiące profesjonalnych walk z bykami i niezliczoną ilość encierros, becerradas, capeas, sueltas de vaquillas oraz innych amatorskich zabaw, podczas których zwierzęta drażni się, dźga, pławi w rzekach lub morzu, kiedy pędzi się je ulicami albo przyczepia im do rogów pochodnie i fajerwerki. To była zwykła historia i pewnie nie przykułaby uwagi waszego korespondenta, gdyby nie kilka szczegółów, które zmusiły go do notowania na cienkiej barowej serwetce.

Właściciel Myszy - zanotował wasz korespondent - już kilkakrotnie próbował wycofać go z uczestnictwa w byczych fiestach. Po pierwszych wypadkach śmiertelnych uznał, że Mysz jest zbyt niebezpieczny. Że zbyt wiele się już nauczył (byków, które występują w profesjonalnych corridach nie trenuje się do walk, są zbyt inteligentne; jeśli - co zdarza się niezmiernie rzadko - byk wyjdzie ze starcia żywy, zostaje rozpłodowcem i nigdy nie wraca na arenę). Wycofaniu Myszy sprzeciwili się jednak organizatorzy fiest. Chcemy byka-mordercy, byka-legendy, ten albo żaden, oznajmili. Władze regionów, w których doszo do wypadków, nie widziały przeszkód. Hodowca próbował jeszcze ustalić cenę zaporową, ale to też nie przyniosło skutku. Obecnie Mysz jest najdroższym zwierzęciem w stadzie. Za jeden jego występ właściciel inkasuje 15 tys. euro. Niedawno próbował posłać byka na emeryturę (Mysz jest już stary), ale presja publiczności znów okazała się zbyt wielka. Teraz - zanotował wasz korespondent na serwetce - hodowca planuje Mysz sklonować.

Dopiliśmy kawę. Na praza maior w Ourense robotnicy zaczęli montować estradę na jakąś fiestę. Bruk był mokry, choć nie padało i tego poranka Galicja przypominała bardziej Skandynawię niż nie tak znów odległe walenckie góry, w których leży Xàtiva. Jedynymi zwierzętami, jakie mogliśmy sobie tu wyobrazić były nie byki, a martwe, ugotowane ośmiornice.


czwartek, 15 września 2011

Muxia. Kamienie zazwyczaj nie kłamią

Nie wiem dlaczego nigdy nie napisałam o Muxii. Może dlatego, że zbyt wiele tam historii. Nie bardzo wiadomo od czego zacząć. Czy dać pierwszeństwo świętemu Jakubowi? Ale z nim można dojść aż do Saragossy, a nawet, na upartego, do Kadyksu i trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcemy tam iść? Wolelibyśmy przecież zostać w Muxii.

Więc może opisać szaloną wyprawę Matki Boskiej? I pisać, jak w Jeruzalem wsiada na tratwę z kamienia i osobiście (bo wciąż jest żywa, jesteśmy przed Wniebowzięciem) płynie do Muxii zmotywować wypalonego domokrążcę wiary? To jednak dość śliski temat, łatwo się pogrążyć. Nawet jeśli czytelnicy uwierzą w pływające kamienie, wciąż zostaniemy z kwestią podróży powrotnej. Bo skoro Maria jest w Muxii ciałem, a resztki jej tratwy do dziś leżą na brzegu, to jak wróciła? Ktoś ją odwiózł? Jak znalazła się spowrotem w Jeruzalem? Zbyt wiele tu wątpliwości, przyznajcie sami, ta historia wymaga kompetencji teologicznych, których waszemu korespondentowi brak.


Nie, dobry temat powinien być zwarty, a fakty namacalne. To, z czym zostaje wasz nieszczęsny korespondent, to kamienie. I jest to coś, czym się zadowoli. Takie kamienie - o, to temat w sam raz dla niego. Na przykład ten, który wygląda jak żagiel (i ponoć nim jest: kamiennym żaglem z łodzi Matki Boskiej). Nazywa się Pedra dos Cadrís i właśnie czołga się pod nim starszy pan. Starszy pan ma na głowie chusteczkę od słońca, zawiązaną tak, jak wiąże się dzieciom. Przyjechał do Muxii autokarem pełnym starszych pań - któraś z nich musiała osłonić jego łysinkę sposobem wypraktykowanym na wnukach. Pan wpełzł pod kamień i chyba trochę uwiązł. Jeszcze się śmieje, lecz w oczach już panika. Ale galisyjska magia jest bezlitosna (i dość, przyznajcie, przewrotna): pan w chusteczce będzie musiał przeczołgać się pod kamieniem jeszcze osiem razy. Jeśli zdoła i wstanie swój kręgosłup może uznać za uleczony...


A to dopiero pierwszy kamień, o którym wasz korespondent mógłby z Muxii napisać! Gdzieś tu obok leży Pedra do Temón, kamień-kotwica i Pedra dos Namorados, gdzie zakochani ślubują sobie wierność. I jest jeszcze Pedra de Abalar, wielki płaski pokład kamiennej łodzi. To na nim mógłby skupić się wasz korespondent, gdyby wreszcie zdecydował się napisać o Muxii.

Istotą tego kamienia jest chwiejność. Dosłowna i przenośna. Pedra de Abalar chwieje się, lecz nie stale. Czasem z równowagi głaz wyprowadzi jedna osoba. W innych przypadkach nie wzrusza go tłum. Zdarza się także, że chwieje się sam, przez nikogo nie poruszony. To ostatnie zwiastuje ponoć nadchodzące nieszczęścia, choć ludzie mawiają, że nie wszystkie kataklizmy wstrząsają kamieniem. Nie wiadomo, czy to prawda. Być może głaz bywa wówczas poruszony, lecz nie daje po sobie nic poznać. Byłby w tym podobny do prawdziwych Galisyjczyków, o których Hiszpanie mówią, że są nieprzeniknieni. Jeśli spotkasz Galisyjczyka na schodach, opowiadają, nie poznasz, czy jest zadowolony, czy smutny, ba!, nie zorientujesz się nawet czy z nich schodzi, czy na nie wchodzi.

Są tacy, którzy mówią, że chwiejąc się Pedra de Abalar daje ludziom znaki. Że przemawia przez niego prastara tajemna moc, Matka Ziemia albo Dziewica-Pasażerka. Przekaz płynie nieustannie i wasz korespondent jest niemal pewien, iż niesie prawdę. Skały zazwyczaj nie kłamią. To tylko my nie wiemy, jak interpretować sygnały. Zwłaszcza, że nieprzeniknieni Galisyjczycy z kamienną twarzą powtarzają: ten głaz chwieje się, kiedy chce.


piątek, 9 września 2011

Xàtiva. Spoiler story


Wędrowiec nie czuje się swobodnie w Xàtivie. To mściwe miasto i zbyt wiele tu oczu. Patrzą na nas z każdej rynny, a rynny są w Xàtivie wąskie (widać nie pada tu często) i dwudzielne, i właśnie w miejscu, gdzie się łączą, na zgrubieniu rury, widnieje nieduży łebek. Śledzą nas ślepe żeliwne oczy naburmuszonych dzieci o pucułowatych policzkach, spod wpół przymkniętych powiek zerka ku nam młoda kobieta, krok dalej przechodzimy pod opiekę staruchy: jest chuda, a wokół jej surowej twarzy powiewają długie rozpuszczone włosy. A może to nie włosy, tylko poły zakonnego kornetu? Nigdy się tego nie dowiemy, żeliwo i warstwy farby na zawsze zatarły szczegóły. Idziemy dalej próbując nie wzniecać podejrzeń. Plecy mamy proste, krok pewny. Na prostych plecach czujemy natarczywy wzrok.



Chodzimy, szukamy. Gdzieś tu się urodził. Gdzieś tu go ochrzczono. Oglądamy tabliczki. Piętnastowieczny szpital. Gotycka fontanna. Dziewiętnastowieczna apteka. Katedra. Jest, stoi przed katedrą, ręka wzniesiona do błogosławieństwa, wzrok ku niebu, lecz my wolelibyśmy jednak tę chrzcielnicę, jednak ten dom, gdzie jeszcze maleńki srywał w becik Rodrigo, wciąż Borja, nie Borgia, wciąż niewinniątko, nie papież-lubieżnik, świętokupca, polityk. Jeszcze bez twarzy Jeremy'ego Ironsa.



Więc chodzimy i szukamy, w gęstym, zachodzącym słońcu, i trochę boimy się zapytać Spalonych. Śledzi nas zbyt wiele oczu, na nasz widok mieszkańcy ściszają głos. Xàtiva to mściwa miejscowość. Harda. Pamiętliwa. Na planach miasta rozrysowano układ wojsk. Tu wciąż trwa oblężenie. Wydaje się pewne, że jeśli pójdziemy do końca ulicą de la Corretgeria, wpakujemy się na artylerię Burbonów. Lepiej tam nie iść, lepiej też omijać bramę de los Banos, stamtąd na Xàtivę spadną żołnierze króla Filipa, będą palić, mordować i kraść, wszystkich wypędzą, a pożar będzie trwał osiem dni. Dopiero po dwudziestu latach król Filip pozwoli odbudować miasto, które źle wybrało stronnictwa, pozwoli odbudować, lecz nie hardą Xàtivę, a potulne San Felipe. Przez najbliższe sto lat Xàtivy w ogóle nie będzie i Spaleni (już zawsze tak będzie się o nich mówić) nigdy o tym nie zapomną. W 1940 r., kiedy do muzeum przy ulicy Corretgeria trafi portret Filipa V, król zawiśnie głową w dół i już tak zostanie, wróg w hardym, mściwym mieście...



Więc trochę się boimy. Nie chcemy zawisnąć. Kto może wiedzieć jaki stosunek mają Spaleni do swojego papieża? Rozpiera ich duma? Wstydzą się? Czy nazywają swoje córki Lukrecja? Przynoszą chłopców do św. Piotra, do tej chrzcielnicy, i proszą: temu niech będzie Juan, a na drugie Cezar? A może jest im to wszystko obojętne, w ogóle nie zaprząta to ich myśli? Wolą usiąść ciasno na ławce przy fontannie, z wnukiem w wózku, i z pobłażliwym uśmiechem patrzyć jak przybysze zatrzymują się przed tabliczką, jak czytają z poważnymi minami, że rodzina Borjów przybyła do Xàtivy z Aragonii, z wojskami Jaimego I i że Rodrigo Borja, papież Aleksander VI urodził się w tym właśnie domu z ciekawym kamiennym portalem, zaś zmarł, prawdopodobnie otruty w sierpniu 1503 r. Może wolą przyglądać się jak przybysze czytają te wszystkie spoilery, a potem rozglądają się bezradnie, bo tabliczka nie precyzuje o który dom chodzi, zresztą żaden nie wygląda na dostatecznie stary, aż wreszcie decydują się zrobić tylko zdjęcie fontanny i odejść. To odejście mocno przypomina rejteradę. Przybysze mają plecy proste i krok pewny. Próbują nie wzbudzać podejrzeń.

Całkiem, jakby czuli, że przez cały czas przygląda im się zbyt wiele oczu.

sobota, 3 września 2011

Kraj Basków. Flisz


Dziewczyna w barze w Zumai miała niezwykłe oczy. Trudno było określić ich kolor – były brązowe, ale jakimś złoto-zielonym brązem, z ciemniejszą obwódką i świetliście miodowym wnętrzem. Niska, wyszczekana smarkula o niezwykłych oczach. – Ile masz lat? – zapytała, kiedy usiedliśmy w drugim rzędzie plastikowych stolików (w pierwszym wszystkie były zarezerwowane, wyglądało na to, że pół miasta zamierza zjeść tu kolację o 20.30). – A nie wyglądasz – zdziwiła się i poszła.

 Patrzyliśmy na flisz. To nie był zachód słońca – słońce zaszło gdzieś z innej strony i tu morze po prostu robiło się coraz szarsze, w miarę jak horyzont zasnuwała cienka mgła. O tej porze fliszu nie było dużo. Krył się pod wodą, niewidoczny. Miał swój własny grafik, rozkład jazdy jak tramwaj: właściciel starej sidrerii sprawdził go dla nas w maleńkiej książeczce. Morze odkrywało skały o 15, o 17 zaczynał się powolny powrót fal i lepiej było być już na powrót na lądzie, inaczej ryzykowało się zmoczenie nóg. Teraz, o tej porze, widzieliśmy tylko to, co stale wystawało z wody: warstwy skały ustawione na sztorc, jasne i ciemne na przemian, sprasowane jak w dobrym maglu. Tam, gdzie się połamały, ostre końce szczerzyły się ku szarzejącemu niebu jak skóra krokodyla.

Na noc wróciliśmy do sidrerii. Na werandzie panował zielony, wilgotny mrok. W starym drewnie pająki porobiły lejkowate gniazda – wyglądały jak bramy do innych wszechświatów. Wewnątrz pachniało jak w starej zakrystii i ciężko było spać. Zdawało nam się, że usnęliśmy na mszy i budziliśmy się raz po raz, dręczeni poczuciem winy.


sobota, 27 sierpnia 2011

Kraj Basków. Notatki z podróży. Txitxarro w Txorropa


Za zakrętem stała mgła. Szara, zimna i wilgotna. To było kilka kilometrów przed Vitorią, kiedy wreszcie poczuliśmy, że wjechaliśmy do Kraju Basków. Ktoś nagle zgasił słońce. Po obu stronach drogi, na stromych stokach, milczał gęsty las i było bardzo jasne i klarowne czemu nigdy nikomu nie udało się w pełni podbić tych terenów. To był trochę inny świat, świat leśnego cienia i gór, morza i skał, i fabryk, dymiących pośrodku wsi.

Pojechaliśmy do Armintza. Był piątek i wszyscy parli nad morze. Kąpieliska były zapchane, ale na szczęście w Armintza nie było plaży, tylko port i udało nam się tam zmieścić. W barze, który nazywał się Txorropa, albo jakoś tak, sprzedawano kraby i nabite na patyk krewetki. To był brzydki bar, z plastikowymi krzesłami i lepkimi stolikami, taki bar, który służy wydawaniu jedzenia i picia, i gdzie na sprzątanie zostaje niewiele czasu, więc po podłodze walają się papierowe serwetki, pety i resztki krabich skorup. Prawie wszystkie stoliki na zewnątrz były zajęte. Widać z nich było kutry i morze.

 
Po basenie portowym pływała banda dzieciaków. Wiosłowała chuda dziewczynka w kwiecistej sukience; jej załoga, złożona z mniejszych i większych chłopaków, wychylała się za burty z podbierakami. Byli właśnie na polowaniu na meduzy. Wszyscy stali w rozchybotanej szalupie bez kapoków, balansując nogami, darli się i wydawali spędzać najpiękniejsze dzieciństwo świata. Dorośli z baru obserwowali ich pobłażliwie.Wyglądało na to, że wszyscy są stąd: klienci baru, poszukiwacze krabów i ta grupka czterech półnagich chłopaków z mokrym, szczęśliwym kundlem. Wędkarze z krańca pirsu też na pewno byli tutejsi. Jeden z nich, starszy mężczyzna, zdjął z haczyka małą srebrną rybkę.
- Chicharro - objaśnił nam, obcym, choć, prawdę mówiąc, mógł też powiedzieć: "txitxarro". Kto to wie.