poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Król i słonie


Kiedy Juana Mari opowiadała o królu, wydawało się, że mówi o rozbrykanym siostrzeńcu, małym łobuziaku, na którego nie sposób się gniewać. - Gdy był trochę młodszy, lubił urywać się ochroniarzom - wyjaśniała. - Jeździł na motocyklu po autostradach, przekraczając wszystkie ograniczenia prędkości i często brał autostopowiczki. Zatrzymywał się, nie zdejmując kasku pytał, dokąd je zawieźć, jak mają na imię i gdzie pracują "A ty?" - pytały wsiadając i obejmując jego plecy. "Ja jestem Juan" - odpowiadał. "I czym się zajmujesz, Juan?". "Jestem królem" - śmiał się i ruszał. A potem, kiedy po wielu kilometrach docierali na miejsce, zdejmował kask, błyskał w uśmiechu królewskimi zębami, które znały z telewizji i plotkarskich gazet, i zostawiał je na chodniku, zupełnie oszołomione. Robił to bardzo często.

Juana Mari też kiedyś spotkała króla, choć nigdy nie jeździła autostopem z nieznajomymi motocyklistami. To było w Cartagenie, podczas jakiejś fiesty, może Semana Santa, może Kartagińczyków i Rzymian: wszyscy wylegli do knajp przy głównej ulicy, obserwować defiladę. Juana Mari była tam także, siedziała tyłem do ulicy, sącząc drinka. Ktoś klepnął ją w ramię i zapytał: "Dobre to martini?", a ona, zajęta rozmową ze znajomymi, odparła, że owszem, dobre i dopiero wyraz twarzy znajomych kazał jej odwrócić się. Za nią stał król, bardzo z siebie zadowolony. Zanim poszedł, nie dając jej czasu na rozsądną reakcję, powiedział jeszcze: "Ja też lubię martini".



Tak, król z opowiadań Juany Mari był wesołym, 74-letnim łobuziakiem, któremu nie sposób nie przebaczyć wybryków. Wszyscy lubili króla - tego podstarzałego Jamesa Bonda, który wyrósł z małego chłopca, oddanego, niczym zakładnika, na wychowanie złemu generałowi Franco. Tego, który potrafił zapobiec puczowi w 1981 r., mówiąc innym złym generałom: "Nie abdykuję i nigdzie nie jadę. Będziecie musieli mnie zastrzelić". Tym razem jednak wiele wskazywało na to, że łobuziak przesadził. Że tym razem nie ujdzie mu na sucho.

Co zrobił? Złamał biodro. Na polowaniu. Na słonie. W Botswanie. W czasach kryzysu. Kiedy po udanej operacji wyszedł ze szpitala, wyglądał na zawstydzonego. Możliwe nawet, że piekły go uszy. - Pomyliłem się, to był błąd - powiedział ze spuszczoną głową. - To się już więcej nie powtórzy.

Słowa 74-letniego łobuza pokazały wszystkie telewizje, zacytowały je wszystkie gazety, przeanalizowali wszyscy felietoniści. "To pierwsze tak poważne przeprosiny króla w hiszpańskiej historii" - orzekli. I tylko Juana Mari - być może - siedząc na sofie przed telewizorem zastanawiała się, o czym król właściwie mówi i za co przeprasza. Za słonia, za niecelny strzał, za złamane biodro, czy może po prostu za wybryk nie w porę.


PS. Zdjęcia są ze starej wyprawy do Madrytu



sobota, 14 kwietnia 2012

Pireneje. Mur


Żaden inny kraj nie nadaje się tak dobrze jak Hiszpania na twierdzę lub więzienie (a właściwie na jedno i drugie). To dlatego przetrwało tu tyle przeszłości. Wystarczy spojrzeć na mapę: morze i ocean jak fosa, Pireneje jak mur. To kraj stworzony, żeby stać na uboczu. Nieufny.

Wydaje się, że Hiszpanom zawsze to zamknięcie odpowiadało.


Czytam stare felietony Azorina o wymierających kastylijskich miasteczkach, spalonej, suchej równinie i o hiszpańskiej kolei. W 1842 r. - pisze Azorin - planuje się uruchomienie połączenia między Hiszpanią i Francją. Hiszpania jest już wówczas mocno w plecy z kolejnictwem. Wyprzedza ją nawet Kuba - jej własna kolonia. W kraju wybucha jednak wielka dyskusja. Gonzalez Castejón, senator z Nawarry, grzmi: "Moja opinia zawsze była następująca: w żaden sposób nie powinniśmy otwierać Pirenejów; przeciwnie, powinniśmy położyć na nich drugie Pireneje!". Pomysł upada. (Pierwszy pociąg pojedzie na półwyspie dopiero sześć lat później, pomiędzy Barceloną a Matato, więc w Katalonii bardziej niz w Hiszpanii). Jeszcze 40 lat później, w książkach o obronności, utrzymuje się ten sam ton: "Wszystko, co oddziela nas od Francji jest korzystne. Zamiast otwierać nowe drogi w Pirenejach, powinniśmy zamknąć niektóre istniejące". Zamknąć. Oddzielić się. Schować za Murem.

To wszystko na nic. Gdziekolwiek - w niebie czy piekle - jest teraz senator Gonzalez Castejón, musi z nienawiścią spoglądać na samoloty, które co roku dostarczają Hiszpanii 40 mln turystów. Zrobił co mógł, lecz one po prostu przelatują nad murem.