poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Kaptury w Kadyksie

Dziewicę z La Palma poleciła nam kelnerka. Było już późno i planowaliśmy iść spać, kiedy nachyliła się nad nami i z udawaną obojętnością burknęła: "Chcecie obejrzeć jakąś recogidę? Idźcie na La Palmę, jest najbardziej poruszająca". Zaraz potem porwała nasze nakrycia i odwróciła się, żebyśmy nie mogli zobaczyć, że zwilgotniały jej oczy. Musiała być z barrio de la Viña, domu Dziewicy z La Palma. Więcej do nas nie przyszła.


Do Kadyksu przyjechaliśmy w Niedzielę Palmową i z miejsca wpakowaliśmy się na kaptury. Szły uliczką, przy której stał nasz hostel, a tłum skutecznie blokował przejście. Nie przewidzieliśmy tego. Chcieliśmy obejrzeć miasto, zobaczyć ocean, przejść się śladami mordercy z powieści Pereza-Reverte... Kaptury miały być tylko dodatkiem. Ale nie doceniliśmy ich siły. Zawyły trąbki, głuchy łomot bębnów odbił się echem gdzieś głęboko, w żołądku i płucach, i stało się jasne - nie uciekniemy im. Nie da się uciec. I tak, nocą, idąc za głosem bębnów i kelnerki, wylądowaliśmy na recogidzie, czyli powrocie procesji do macierzystego kościoła.


To była zwyczajna ulica barrio de la Vina - wśród niewysokich bloków, z knajpą, obwieszonym wypchanymi byczymi łbami, w której ludzie zamawiali piwo w plastikowych kubkach, rum z colą i kanapki. Naprzeciw stał opuszczony, pokryty liszajami budynek. Z daleka słychać było piszczałki i bębny.

Wreszcie nadeszli. Mieli fioletowe, aksamitne kaptury i kremowe płaszcze. Zimny wiatr, który tej nocy hulał po Kadyksie, pogasił im wszystkie świece. Szli już ósmą godzinę i musieli być zmęczeni, zwłaszcza ci z orkiestry, bo kiedy nad barem otwarło się okno i ciemnowłosy facet z kucykiem zaczął śpiewać saetę, mruczeli pod nosem przekleństwa i drwiny.

  
A potem, wreszcie, doszło do nas paso. Doszło i stanęło. Muzycy z orkiestry zapalili papierosy, kaptury ze znużeniem oparły się na gromnicach. Spod aksamitnych kotar pokrywających platformę z figurą Matki Boskiej wyjrzały najpierw nogi w trampkach, potem gołe, umięśnione ramiona odsunęły materiał i w końcu na jezdni pokładli się costaleros.

To jest ten moment andaluzyjskich procesji, który nieodmiennie urzeka waszego korespondenta - ta chwila, kiedy sacrum z impetem zderza się z profanum i spod zapłakanej, ustrojonej w aksamity Madonny wyłazi stado półnagich, spoconych, czasem bosych, przypakowanych facetów i z kocim wdziękiem rozwala się na ulicy. Mają czerwone twarze, bo pod paso jest ich pięćdziesięciu, więc idą w wielkim ścisku, w ciemności i duchocie, dźwigając po kilkadziesiąt kilo równym, rozkołysanym krokiem marynarzy. Są wytatuowani, a cienkie białe ciuchy wiszą na nich przepocone i porozciągane jak po solidnej bójce. Wasz korespondent nie wie, co skłania ich do niesienia paso. Być może są to grzechy. Rozumie jednak dobrze, czemu chowa się ich pod ciężkimi kotarami przed ciekawskim wzrokiem panien, mężatek, wdów i rozwódek...


Okute laski stuknęły w końcu o bruk. Chłopcy poderwali się z asfaltu, schowali pod paso, opuścili kotary. Do srebrnej kratki, która dostarczała im powietrza, podszedł siwy, dystyngowany facet. Przyłożył do niej policzek jak do okienka konfesjonału i mówił czule, z wielką troską w głosie.

- Słuchajcie, chłopcy - mówił. - Proszę was o jeszcze jeden wysiłek. Jesteśmy już niedaleko, ale teraz będzie bardzo trudny odcinek. Wchodzimy na ulicę naszego starego znajomego Jose. Znacie ją. Jest wąska i będą dwa ciężkie zakręty. Wiem, że dacie radę. Przejdziemy teraz pięć metrów i skręcimy o 90 stopni. Zrobimy to powoli i spokojnie. Potem pójdziemy jeszcze kawałek i znów skręcimy, ale w drugą stronę. To wszystko bez zatrzymywania, ale wierzę w was. Poradzicie sobie. Na chwałę naszego bractwa. Niech żyje Dziewica z La Palma!

- Niech żyje! - odkrzyknęli spod paso chłopcy, a siwy facet z rozmachem walnął w srebrną kołatkę na przedzie platformy. I nagle, w jednym zgranym podrzucie, paso podskoczyło do góry, zadrżały świece przed Dziewicą z La Palmy, zakołysał się ciężki baldachim i ważąca ponad dwie tony platforma pożeglowała w stronę ulicy San Jose.   
Zaś wasz korespondent, ubogacony duchowo i poruszony, pożeglował w przeciwną stronę. Do łóżka.

sobota, 16 kwietnia 2011

Alarcón. Jeszcze jeden zamek


Nie mamy innych rozrywek niż zamki. Są obowiązkowym elementem pejzażu. Wystarczy pagórek, małe wzniesienie terenu i już: zębate blanki, przysadziste bastiony, żółte mury jak skamieniałe kości. To więcej niż prawidłowość, to klątwa. Przekleństwo Kastylii, zamczystej krainy.

W Alarcón musiał być zamek. Nie było wyjścia. Rzeka Jucar (ta sama!) wyczynia tu sztuki nie do opisu. Werżnięta w równinę zatacza się, jakby chciała ugryść własny ogon - i prawie to robi. Rzeźbi ciasne "S", któremu mało, ale to bardzo mało brakuje, by być ósemką. I właśnie tam, na pasku ziemi tak podciętym, że jest niemal urwistą wyspą, od ponad tysiąca dwustu lat tkwi zamek-forteca.
 
Nie jest tak niezdobyta, jak mogłoby się wydawać (i jak głosi lokalny marketing). W XII wieku Alfons VIII odbił ją Arabom. Potem było trochę spokoju, aż wreszcie zamek zmieniono w parador, czyli hotel. Teraz za 250 euro można luksusowo przespać się w wieży. Pokoje - zapewnia internetowy system rezerwacji - nie są zbyt o b l ę ż o n e.

Poza zamkiem w Alarcón są trzy wieże, ściana z pałacu markiza, cztery kościoły i 191 mieszkańców, których nigdzie nie widać. Może dlatego, że jest pora obiadu. Jakiś Paco zmierza samotnie w stronę cafeterii, z rękami w kieszeniach zaczyna z sąsiadem rozmowę o motoryzacji, drogach i swojej kobiecie, która ogląda teraz serial. - Świata nie ma - mówi zrzędliwie. - Możesz ją teraz zabić i nie zauważy.


Wracamy ze spaceru do wieży - w dół, przez stary most, znów w górę - i właściwie chcemy już jechać, ale pod renesansowym portalem wpadamy na dwójkę turystów: chłopaka z dziewczyną, może Włochów, może Belgów. Pytają o kościół, ten z końmi. Nic o nim nie wiemy, ale Alarcón jest zbyt małe, by coś ukryć. Dawny kościół św. Jana Chrzciciela, kasa, bilety. - Co jest w środku? - pytamy kasjerki. Wskazuje ręką za siebie, na plakat: plątanina oczu, dłoni, skrzydeł, kształtów nabazgranych grubym pędzlem w czerni, czerwieni i żółci. 

Wewnątrz jest pusto i ciemno. Ściany i sklepienie pokrywa gruba warstwa farby. Są w tym konie, ludzie, niebo, sny, dziwne, skrzydlate stwory ze szpiczastymi uszami - jakiś świat, trochę mroczny, trochę koślawy, który przez osiem lat tworzył tu Jesús Mateo, młody hiszpański malarz. Świat całkiem inny niż leniwe średniowiecze na zewnątrz.



wtorek, 12 kwietnia 2011

Sierra de Alcaraz. Jak się rodzi Świat

A jednak da się pojechać wyżej, wybić się od Blatu. Zawróciliśmy na południe, pojechaliśmy w Sierrę. O tej porze roku - głosiły pogłoski  - można tam trafić na Wielki Wybuch, w którym rodzi się Świat.

Świat jest rzeką, co zaczyna się w jaskini. Río Mundo - Rzeka Świat. Ma to sens, nawet jeśli etymolodzy twierdzą, że nazwa nie pochodzi od łacińskiego rzeczownika mundus, tylko od przymiotnika mundi, i że oznacza coś jasnego, czystego, świetlistego. Ma to sens, polszczyzna to znosi. Widać jeszcze zanim wszyscy na dobre wywędrowaliśmy z Indii (czy skąd tam wywędrowaliśmy) świat i światło znaczyło nam podobne.

Więc Świat rodzi się w jaskini w Sierra de Alcaraz. Potem spada z trzystu metrów białą świetlistą kaskadą. Raz do roku, na wiosnę, kiedy topnieją śniegi i padają deszcze, woda przesiąka przez skały, wzbiera w jaskini i u jej wylotu tryska gwałtownie jak z hydrantu. Miejscowi nazywają to El Reventón, co wasz pruderyjny korespondent, omijając pułapki polszczyzny, przetłumaczy jako Wielki Wybuch. I to właśnie pojechaliśmy obejrzeć.


Przy wjeździe na parking zatrzymał nas leśnik (a był to już trzeci raz tego dnia, kiedy zatrzymał nas ktoś mundurowy). - Czy znacie zasady? - zapytał. Oczywiście, nie znaliśmy żadnych zasad. Hiszpanię mamy trochę za kraj bez zasad, gdzie parkuje się na rondach i ściąga filmy z internetu.
  
- Nie wolno jeść - powiedział z powagą leśnik. - Jeśli macie ze sobą coś do jedzenia, nie wolno wam tego zabrać. A samochód ma być zaparkowany maską w kierunku wyjazdu.

Pokiwaliśmy głowami. Niedźwiedzie, uznaliśmy. Wilki, żbiki, dzikie rysie. Gwałtowne lawiny kamieni. Szybka droga ewakuacji. Zaparkowaliśmy w zgodzie z zasadami i poszliśmy obejrzeć Narodziny Świata. Woda spadała z szumem z trzystumetrowej skarpy. Była jasna, spieniona i w niczym nie przypominała wytrysku Wielkiego Hydrantu. Byliśmy za wcześnie. Albo za późno.

Przed odjazdem spytaliśmy jeszcze o zasady.
- To bardzo proste - usłyszeliśmy. - Na parkingu jest tylko pięćdziesiąt miejsc. Gdybyśmy pozwolili ludziom tu jeść, nie wyjechaliby aż do zmroku. A przecież każdy powinien móc zobaczyć Narodziny Świata!

 

piątek, 1 kwietnia 2011

Meseta. Garść uwag o stole



Po Mesecie jedzie się jak po stole: równo, gładko, wysoko. Kiedy za Walencją skręca się na zachód, znad morza ku górom, ciężko to sobie wyobrazić. Droga wije się wzwyż, jak po stołowej nodze, a kiedy dociera się na szczyt, zamiast stoku w dół, naraz otwiera się wielka płaskość, równina - blat - nad którym pędzą chmury. Erica (pamiętacie Ericę?), krnąbrny duch naszego gps-a, mówi, że ten blat znajduje się na wysokości 600 m n.p.m.


Hiszpanie nazywają blat llanura. Czuwa nad nim Virgen de los Llanos, Dziewica Płaszczyzn. W Albacete - i podobno nigdzie indziej - chrzci się na jej cześć bary, sklepy i dziewczynki imieniem Llanos, którego wasz korespondent nie podejmuje się tłumaczyć, raczej nie.

Na stole je się; tłusto, mięśnie, zawiesiście. Smaży się sery i świńskie ogony. Z dzikie króliki, które ryją w llanurze tysiące nor, pakuje się do gazpacho manchego. Gazpacho jest ciepłe i gęste od rozmiękłej pszennej torty, którą z początku łatwo wziąć za bardzo, ale to bardzo rozgotowany makaron.

Zresztą dania Mesety (która sama ma w sobie stół) przypominają ją nieco.  Jest jakiś związek, odbicie.  Wszechzmieszane potrawki, gulasze, pół zupy-pół mięsa, bure, brązowe, czerwonawe jak ziemia. A kiedy na stół spada śnieg (a spada) robi się atascaburras: tłucze ziemniaki z dorszem i czosnkiem. Maź wydaje pod tłuczkiem odgłos kopyt osła, uwięzionego w błocie, zaś wygląda - wygląda jak przedwiosenna Meseta, żółta i lekko falująca, posypana kamieniami z piniowych orzeszków, polana oliwą słońca. Taki tu pejzaż na talerzu, na stole, na Blacie...