Kiedy polski dziennikarz redaguje informację o Semana Santa, na początku pisze tak: "Hiszpańskie obchody świąt wielkanocnych należą do najbardziej widowiskowych na świecie". I jest to regułka niemal tak oklepana i obowiązkowa jak: "tej zimy śnieg znów zaskoczył drogowców". Okropne. Cóż, kiedy prawdziwe.
Najpierw wymyśliłam biczowników. Z Siódmego Piętra byli nieosiągalni, z Trzeciego wciąż dalecy, lecz już nie aż tak. Siedemset kilometrów. Do łyknięcia autostradami. Potem, całkiem przypadkiem, znalazłam kościotrupy tańczące na ulicach w Wielki Czwartek o północy. W Verges, tuż pod Gironą. Pod naszym samiutkim nosem! Wielkanocny plan podróży zatrzeszczał, rozdął się, napiął do granic wytrzymałości, ale wytrzymał. A później profesor JL opowiedział nam o tych bębnach...
Obecnie sklejam rozbity w drzazgi plan, zastanawiając się jak być jednocześnie w osiemnastu różnych miejscach. Z pobieżnych obliczeń wychodzi mi, że się nie da. I że - o, ironio! - postny Wielki Tydzień to najbardziej imprezowy okres w Hiszpanii.
PS. A w ubiegłym roku oglądaliśmy kaptury i nogi.