środa, 21 września 2011

Ourense. Zapiski na serwetce


Mam ich dużo. Są pochowane w książkach i notesach, wetknięte między kartki kalendarza, upchane po kieszonkach fotograficznej torby. Ostatni ratunek roztargnionego korespondenta: podłużne, lekko woskowane hiszpańskie serwetki. Czasem widnieje na nich nazwa baru, czasem tylko napis "gracias por su visita". Reszta to moje notatki.

Serwetka, która leży przede mną, nie ma nazwy baru, lecz doskonale wiem, skąd jest. To było wczesnym rankiem w Ourense. Miasto jeszcze spało i mieliśmy dla siebie cały praza maior. Bruk był mokry, choć w nocy nie padało i czynny był tylko ten jeden bar. Nie pamiętam, jak się nazywał, pamiętam niewygodne, metalowe krzesła, małe suche tostady i gazetę. To musiał być jakiś miejscowy dziennik: może La Voz de Galicia, może lokalna mutacja La Región. W środku, gdzieś na ostatnich stronach, pisano o fiestach. W O Carballiño 80 tysięcy ludzi zjadło dzień wcześniej 20 ton ośmiornic. W Xàtivie byk zabił pijanego chłopaka.





Ten byk nazywał się Mysz. Od dziesięciu lat uczestniczył w byczych fiestach. Na serwetce mam wynotowane liczby i epitety: czarna legenda, sława mordercy, niezwykła umiejętność zaskakiwania ofiar. W ciągu pięciu lat zabił trzy osoby. Ten chłopak miał 29 lat. Pochodził z Algemesí. Kiedy na plaza de toros w Xàtivie wypuszczono Mysz, był już bardzo pijany. Wcześniej kilkakrotnie próbowano wyprosić go z areny, gdzie chłopcy z miasta mieli bawić się z bykiem. Uparcie na nią wracał.

To była zwykła historia z kraju, gdzie co roku organizuje się 2 tysiące profesjonalnych walk z bykami i niezliczoną ilość encierros, becerradas, capeas, sueltas de vaquillas oraz innych amatorskich zabaw, podczas których zwierzęta drażni się, dźga, pławi w rzekach lub morzu, kiedy pędzi się je ulicami albo przyczepia im do rogów pochodnie i fajerwerki. To była zwykła historia i pewnie nie przykułaby uwagi waszego korespondenta, gdyby nie kilka szczegółów, które zmusiły go do notowania na cienkiej barowej serwetce.

Właściciel Myszy - zanotował wasz korespondent - już kilkakrotnie próbował wycofać go z uczestnictwa w byczych fiestach. Po pierwszych wypadkach śmiertelnych uznał, że Mysz jest zbyt niebezpieczny. Że zbyt wiele się już nauczył (byków, które występują w profesjonalnych corridach nie trenuje się do walk, są zbyt inteligentne; jeśli - co zdarza się niezmiernie rzadko - byk wyjdzie ze starcia żywy, zostaje rozpłodowcem i nigdy nie wraca na arenę). Wycofaniu Myszy sprzeciwili się jednak organizatorzy fiest. Chcemy byka-mordercy, byka-legendy, ten albo żaden, oznajmili. Władze regionów, w których doszo do wypadków, nie widziały przeszkód. Hodowca próbował jeszcze ustalić cenę zaporową, ale to też nie przyniosło skutku. Obecnie Mysz jest najdroższym zwierzęciem w stadzie. Za jeden jego występ właściciel inkasuje 15 tys. euro. Niedawno próbował posłać byka na emeryturę (Mysz jest już stary), ale presja publiczności znów okazała się zbyt wielka. Teraz - zanotował wasz korespondent na serwetce - hodowca planuje Mysz sklonować.

Dopiliśmy kawę. Na praza maior w Ourense robotnicy zaczęli montować estradę na jakąś fiestę. Bruk był mokry, choć nie padało i tego poranka Galicja przypominała bardziej Skandynawię niż nie tak znów odległe walenckie góry, w których leży Xàtiva. Jedynymi zwierzętami, jakie mogliśmy sobie tu wyobrazić były nie byki, a martwe, ugotowane ośmiornice.


czwartek, 15 września 2011

Muxia. Kamienie zazwyczaj nie kłamią

Nie wiem dlaczego nigdy nie napisałam o Muxii. Może dlatego, że zbyt wiele tam historii. Nie bardzo wiadomo od czego zacząć. Czy dać pierwszeństwo świętemu Jakubowi? Ale z nim można dojść aż do Saragossy, a nawet, na upartego, do Kadyksu i trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcemy tam iść? Wolelibyśmy przecież zostać w Muxii.

Więc może opisać szaloną wyprawę Matki Boskiej? I pisać, jak w Jeruzalem wsiada na tratwę z kamienia i osobiście (bo wciąż jest żywa, jesteśmy przed Wniebowzięciem) płynie do Muxii zmotywować wypalonego domokrążcę wiary? To jednak dość śliski temat, łatwo się pogrążyć. Nawet jeśli czytelnicy uwierzą w pływające kamienie, wciąż zostaniemy z kwestią podróży powrotnej. Bo skoro Maria jest w Muxii ciałem, a resztki jej tratwy do dziś leżą na brzegu, to jak wróciła? Ktoś ją odwiózł? Jak znalazła się spowrotem w Jeruzalem? Zbyt wiele tu wątpliwości, przyznajcie sami, ta historia wymaga kompetencji teologicznych, których waszemu korespondentowi brak.


Nie, dobry temat powinien być zwarty, a fakty namacalne. To, z czym zostaje wasz nieszczęsny korespondent, to kamienie. I jest to coś, czym się zadowoli. Takie kamienie - o, to temat w sam raz dla niego. Na przykład ten, który wygląda jak żagiel (i ponoć nim jest: kamiennym żaglem z łodzi Matki Boskiej). Nazywa się Pedra dos Cadrís i właśnie czołga się pod nim starszy pan. Starszy pan ma na głowie chusteczkę od słońca, zawiązaną tak, jak wiąże się dzieciom. Przyjechał do Muxii autokarem pełnym starszych pań - któraś z nich musiała osłonić jego łysinkę sposobem wypraktykowanym na wnukach. Pan wpełzł pod kamień i chyba trochę uwiązł. Jeszcze się śmieje, lecz w oczach już panika. Ale galisyjska magia jest bezlitosna (i dość, przyznajcie, przewrotna): pan w chusteczce będzie musiał przeczołgać się pod kamieniem jeszcze osiem razy. Jeśli zdoła i wstanie swój kręgosłup może uznać za uleczony...


A to dopiero pierwszy kamień, o którym wasz korespondent mógłby z Muxii napisać! Gdzieś tu obok leży Pedra do Temón, kamień-kotwica i Pedra dos Namorados, gdzie zakochani ślubują sobie wierność. I jest jeszcze Pedra de Abalar, wielki płaski pokład kamiennej łodzi. To na nim mógłby skupić się wasz korespondent, gdyby wreszcie zdecydował się napisać o Muxii.

Istotą tego kamienia jest chwiejność. Dosłowna i przenośna. Pedra de Abalar chwieje się, lecz nie stale. Czasem z równowagi głaz wyprowadzi jedna osoba. W innych przypadkach nie wzrusza go tłum. Zdarza się także, że chwieje się sam, przez nikogo nie poruszony. To ostatnie zwiastuje ponoć nadchodzące nieszczęścia, choć ludzie mawiają, że nie wszystkie kataklizmy wstrząsają kamieniem. Nie wiadomo, czy to prawda. Być może głaz bywa wówczas poruszony, lecz nie daje po sobie nic poznać. Byłby w tym podobny do prawdziwych Galisyjczyków, o których Hiszpanie mówią, że są nieprzeniknieni. Jeśli spotkasz Galisyjczyka na schodach, opowiadają, nie poznasz, czy jest zadowolony, czy smutny, ba!, nie zorientujesz się nawet czy z nich schodzi, czy na nie wchodzi.

Są tacy, którzy mówią, że chwiejąc się Pedra de Abalar daje ludziom znaki. Że przemawia przez niego prastara tajemna moc, Matka Ziemia albo Dziewica-Pasażerka. Przekaz płynie nieustannie i wasz korespondent jest niemal pewien, iż niesie prawdę. Skały zazwyczaj nie kłamią. To tylko my nie wiemy, jak interpretować sygnały. Zwłaszcza, że nieprzeniknieni Galisyjczycy z kamienną twarzą powtarzają: ten głaz chwieje się, kiedy chce.


piątek, 9 września 2011

Xàtiva. Spoiler story


Wędrowiec nie czuje się swobodnie w Xàtivie. To mściwe miasto i zbyt wiele tu oczu. Patrzą na nas z każdej rynny, a rynny są w Xàtivie wąskie (widać nie pada tu często) i dwudzielne, i właśnie w miejscu, gdzie się łączą, na zgrubieniu rury, widnieje nieduży łebek. Śledzą nas ślepe żeliwne oczy naburmuszonych dzieci o pucułowatych policzkach, spod wpół przymkniętych powiek zerka ku nam młoda kobieta, krok dalej przechodzimy pod opiekę staruchy: jest chuda, a wokół jej surowej twarzy powiewają długie rozpuszczone włosy. A może to nie włosy, tylko poły zakonnego kornetu? Nigdy się tego nie dowiemy, żeliwo i warstwy farby na zawsze zatarły szczegóły. Idziemy dalej próbując nie wzniecać podejrzeń. Plecy mamy proste, krok pewny. Na prostych plecach czujemy natarczywy wzrok.



Chodzimy, szukamy. Gdzieś tu się urodził. Gdzieś tu go ochrzczono. Oglądamy tabliczki. Piętnastowieczny szpital. Gotycka fontanna. Dziewiętnastowieczna apteka. Katedra. Jest, stoi przed katedrą, ręka wzniesiona do błogosławieństwa, wzrok ku niebu, lecz my wolelibyśmy jednak tę chrzcielnicę, jednak ten dom, gdzie jeszcze maleńki srywał w becik Rodrigo, wciąż Borja, nie Borgia, wciąż niewinniątko, nie papież-lubieżnik, świętokupca, polityk. Jeszcze bez twarzy Jeremy'ego Ironsa.



Więc chodzimy i szukamy, w gęstym, zachodzącym słońcu, i trochę boimy się zapytać Spalonych. Śledzi nas zbyt wiele oczu, na nasz widok mieszkańcy ściszają głos. Xàtiva to mściwa miejscowość. Harda. Pamiętliwa. Na planach miasta rozrysowano układ wojsk. Tu wciąż trwa oblężenie. Wydaje się pewne, że jeśli pójdziemy do końca ulicą de la Corretgeria, wpakujemy się na artylerię Burbonów. Lepiej tam nie iść, lepiej też omijać bramę de los Banos, stamtąd na Xàtivę spadną żołnierze króla Filipa, będą palić, mordować i kraść, wszystkich wypędzą, a pożar będzie trwał osiem dni. Dopiero po dwudziestu latach król Filip pozwoli odbudować miasto, które źle wybrało stronnictwa, pozwoli odbudować, lecz nie hardą Xàtivę, a potulne San Felipe. Przez najbliższe sto lat Xàtivy w ogóle nie będzie i Spaleni (już zawsze tak będzie się o nich mówić) nigdy o tym nie zapomną. W 1940 r., kiedy do muzeum przy ulicy Corretgeria trafi portret Filipa V, król zawiśnie głową w dół i już tak zostanie, wróg w hardym, mściwym mieście...



Więc trochę się boimy. Nie chcemy zawisnąć. Kto może wiedzieć jaki stosunek mają Spaleni do swojego papieża? Rozpiera ich duma? Wstydzą się? Czy nazywają swoje córki Lukrecja? Przynoszą chłopców do św. Piotra, do tej chrzcielnicy, i proszą: temu niech będzie Juan, a na drugie Cezar? A może jest im to wszystko obojętne, w ogóle nie zaprząta to ich myśli? Wolą usiąść ciasno na ławce przy fontannie, z wnukiem w wózku, i z pobłażliwym uśmiechem patrzyć jak przybysze zatrzymują się przed tabliczką, jak czytają z poważnymi minami, że rodzina Borjów przybyła do Xàtivy z Aragonii, z wojskami Jaimego I i że Rodrigo Borja, papież Aleksander VI urodził się w tym właśnie domu z ciekawym kamiennym portalem, zaś zmarł, prawdopodobnie otruty w sierpniu 1503 r. Może wolą przyglądać się jak przybysze czytają te wszystkie spoilery, a potem rozglądają się bezradnie, bo tabliczka nie precyzuje o który dom chodzi, zresztą żaden nie wygląda na dostatecznie stary, aż wreszcie decydują się zrobić tylko zdjęcie fontanny i odejść. To odejście mocno przypomina rejteradę. Przybysze mają plecy proste i krok pewny. Próbują nie wzbudzać podejrzeń.

Całkiem, jakby czuli, że przez cały czas przygląda im się zbyt wiele oczu.

sobota, 3 września 2011

Kraj Basków. Flisz


Dziewczyna w barze w Zumai miała niezwykłe oczy. Trudno było określić ich kolor – były brązowe, ale jakimś złoto-zielonym brązem, z ciemniejszą obwódką i świetliście miodowym wnętrzem. Niska, wyszczekana smarkula o niezwykłych oczach. – Ile masz lat? – zapytała, kiedy usiedliśmy w drugim rzędzie plastikowych stolików (w pierwszym wszystkie były zarezerwowane, wyglądało na to, że pół miasta zamierza zjeść tu kolację o 20.30). – A nie wyglądasz – zdziwiła się i poszła.

 Patrzyliśmy na flisz. To nie był zachód słońca – słońce zaszło gdzieś z innej strony i tu morze po prostu robiło się coraz szarsze, w miarę jak horyzont zasnuwała cienka mgła. O tej porze fliszu nie było dużo. Krył się pod wodą, niewidoczny. Miał swój własny grafik, rozkład jazdy jak tramwaj: właściciel starej sidrerii sprawdził go dla nas w maleńkiej książeczce. Morze odkrywało skały o 15, o 17 zaczynał się powolny powrót fal i lepiej było być już na powrót na lądzie, inaczej ryzykowało się zmoczenie nóg. Teraz, o tej porze, widzieliśmy tylko to, co stale wystawało z wody: warstwy skały ustawione na sztorc, jasne i ciemne na przemian, sprasowane jak w dobrym maglu. Tam, gdzie się połamały, ostre końce szczerzyły się ku szarzejącemu niebu jak skóra krokodyla.

Na noc wróciliśmy do sidrerii. Na werandzie panował zielony, wilgotny mrok. W starym drewnie pająki porobiły lejkowate gniazda – wyglądały jak bramy do innych wszechświatów. Wewnątrz pachniało jak w starej zakrystii i ciężko było spać. Zdawało nam się, że usnęliśmy na mszy i budziliśmy się raz po raz, dręczeni poczuciem winy.