wtorek, 14 grudnia 2010

Patriotyzm od kuchni


Autonomiczne władze Katalonii zadecydowały niedawno, że czterogwiazdkowe hotele regionu muszą serwować tradycyjne katalońskie śniadania. W kartach dań mają obowiązkowo znaleźć się pà amb tomàquet, czyli grzanki z pomidorem i wieprzowa kiełbasa botifarra. Rozporządzenie obejmuje hotele nowopowstające oraz te, które będą chciały podnieść swój status z trzech gwiazdek.

Hotelarze nie panikują. Jordi Clos, przewodniczący Barcelońskiego Zrzeszenia Hoteli, poproszony przez El Mundo o komentarz, nazwał inicjatywę Generalitat "anegdotyczną" i oznajmił, że większość obiektów  o wysokim standardzie od dawna podaje na śniadania lokalne marmolady i słodkie bułeczki, więc wsyzstko jest tip-top.

Tak surowe obostrzenia kuchenne nie obowiązują w żadnym innym autonomicznym regionie Hiszpanii. Władze Walencji uznały je wręcz za łamanie prawa unijnego i zamach na wolną konkurencję.

Aby zamachnąć się na wolną konkurencję i przygotować pà amb tomàquet w domu należy:

Bagietkę pokroić na mniejsze części i przepołowić. Podpiec w piekarniku, tosterze lub na grillu aż wierzch będzie suchy i złocisty. Natrzeć przekrojonym dojrzałym pomidorem. Polać oliwą. Posolić.

PS. Pà amb tomàquet albo pan con tomate jest podawany na śniadanie w całej Hiszpanii, ale wywodzi się właśnie z Katalonii.

piątek, 10 grudnia 2010

Wszyscy wiedzą, że przejechał go tramwaj


Podobno Pedrera istnieje naprawdę. Gdzieś o tym czytałam, nie pamiętam gdzie. Była tam nazwa - jakiegoś kamieniołomu, jakichś pofałdowanych skał, jakiegoś miejsca gdzieś w Katalonii, które miało swoją nazwę i zdaje się, że jeździł tamtędy pociąg. W każdym razie tego dnia, wcześnie rano, na szczycie dachu nawet TA Pedrera nie wyglądała realnie. Słońce rozświetlało smog, wiał ciepły wiatr i nie było prawie nikogo, tylko kilku ludzi ze statywami uprzejmie wychodziło sobie z kadrów. Ekipa wspinaczy zwisała na linach i naprawiała okna. Więcej nie napiszę. Za dużo jest książek o Barcelonie i wszyscy wiedzą, że przejechał go tramwaj. Pozwólcie, zostawiam Was samych z potworami...



środa, 24 listopada 2010

Było sobie życie



Idziemy przez trzewia potwora, wzdłuż kolców kręgosłupa. Pniemy się wzwyż, wśród innych pasożytów. Wyglądamy dziurami oczu... Biegniemy pustymi żyłami. Kości. Ości. Łuski. Geometria żeber, labirynty jelit. Przemierzamy wytrawione od środka, wyschłe truchło smoka. My - małe zwierzątka, robaki, bakterie, skośnookie wirusy. Z maszynkami w dłoniach kręcimy się bez celu. Mrówki. Najpiękniej było w zwapnionych skrzelach. Biało. Sucho. Gdyby nie szum rozmów, pewnie byłoby słychać rzężenie.



Mówią (maszynka mówi), że tak modelował klamki: brał kawałek gliny i ugniatał go, by najlepiej przylegał do dłoni. Jeśli to prawda, to palce miał koślawe. Łapię uchwyt (dotknij, przekonaj się, prowokuje maszynka), ale nierówna powierzchnia nie chce leżeć w dłoni; ani tym ciągnąć, ani pchać. Może był leworęczny? Maszynka nie wie. Więc może jednak nie dla nas ta architektura trzewi...? A jeśli nie dla nas, dla kogo?




Pniemy się wyżej, śledziona, obły wór żołądka, rurkowata tchawica. Czaszki. Wszędzie czaszki. Piszczele. Ścięgna. Mdłe światło zza błon. Formy obłe, zmiękczone. Już nadtrawionych wchłania nas architektura smoczej anatomii. Pędźmy ku górze, ku światłu! Na dach.

PS. Benedykt konsekrował Sagradę Familię. Przy okazji El Mundo skomentował, że papież wydaje się być bardziej "prokataloński" niż "progalicyjski": całą pierwszą część mszy w Barcelonie, od pieśni na wejście przez czytania, Credo i litanie, aż po poświęcenie ołtarza odprawiono po katalońsku. Tymczasem w Santiago de Compostela gallego użyto wyłącznie podczas pierwszego czytania i modlitwy wiernych.

wtorek, 23 listopada 2010

Schody na Parter


Copyright: społeczeństwo. Czasem śmieszno, czasem straszno. Bez autoryzacji. Z notatnika wiecznego podsłuchiwacza. Zapraszam na Parter.

wtorek, 16 listopada 2010

Dziedzictwo ludzkości


Śpieszę donieść, że dziś popołudniu UNESCO uznało za Dziedzictwo Ludzkości taniec flamenco oraz katalońskie castells. Flamenco było już nominowane w 2005 r., ale jego kandydatura została wówczas odrzucona. W tym roku odpadły dwie inne propozycje Hiszpanii - zgłoszona wspólnie z Francją, Grecją i Marokiem dieta śródziemnomorska oraz polowanie z sokołami.

Na zdjęciu: rozmontowywanie castells. Kto zgadnie gdzie? :)

poniedziałek, 15 listopada 2010

Tako rzecze Muntaner



Manuskrypt ms. 1803 ma okładkę jak wszystkie zniszczone biblioteczne książki: gruby, czarno-szary melanż, jak nagrobek z lastriko. Grzbiet spięto brązową obejmą (może obejma jest skórzana, trudno to stwierdzić). Szary melanż jest wytarty na brzegach, ktoś wydziobał w nim dziury, dolny róg  zagięto. Dalej jest papierowa wyklejka, długi spis treści i wreszcie - zaczyna się! Wielki czerwony inicjał wpisany w fioletowy kwadrat: Lo prolech qu·en R. Muntaner feu.

Chciałam sprawdzić, jaki ma charakter pisma (bazgrze, choć nie kreśli, wiem to na pewno). Ale to - oczywiście - niemożliwe. Te staranne, wyraźne litery, te energiczne kreski i płynne łuki z manuskryptu ms. 1803 z Biblioteki Narodowej w Madrycie nie są przecież jego. Stare kartki pisane na patio w Xiluelli spłonęły dawno temu, bo choć Hiszpania jest (to jedyne, co wiem na pewno o Hiszpanii) krajem, gdzie przeszłość trwa, niezależnie od teraźniejszości, rękopisy mają to do siebie, że płoną najszybciej.



Sześćdziesiąt lat. Trzydzieści dwie bitwy na lądzie i morzu, więzienia i prześladowania, oblężenia, plądrowanie miast i zdrady, zwycięstwa i klęski. Almogawarzy w szyku, wojsko straszne i piękne, ostrzami krzeszą iskry z kamieni. Despierta ferro! Zbudź się, żelazo! Zbudź się, synu, wstań, przepasz biodra, wierszówka obiecana, pisz, bo przyjemnością Boga jest, aby było opisane...

Cudem pierwszym, rzecze cynik Muntaner, cudem pierwszym, pisze maczając pióro w ironii, było narodzenie En Jaime Zdobywcy, najszlachetniejszego króla spośród wszystkich władców świata. A z tym narodzeniem było tak.

Prawdą jest, rzecze Muntaner, iż król Pedro wziął za żonę Marię z Montpellier, najcnotliwszą spośród wszystkich panien, z powodów czysto materialnych. Chadzał zaś do innych. Co martwiło szlachtę z Montpellier, najszlachetniejszą ze szlacht. Bóg jednak w swej łaskawości sprawił cud, rzecze Muntaner, cud narodzenia En Jaime, najszlachetniejszego, najcnotliwszego, najwspanialszego, najwaleczniejszego, że lepszego nie było i nie będzie, za co dzięki Mu niech będą, i Najświętszej Panience, alleluja, Deo gracias, amen. Więc. Cud. Despierta ferro, budzi się żelazo, Muntaner pisze: było tak. Najszlachetniejsza szlachta z Montpellier dogaduje się z zaufanym rycerzem króla-ojca. - Kawalerze - mówią mu. - Nasza pani cnotliwa, twój król sypia z inną, potomka nie ma, ojczyzna w niebezpieczeństwie. Zwab króla na schadzkę do komnaty, my zaś tam po ciemku podłożymy naszą panią. A żeby wszystko było szlachetnie i pięknie, pójdziemy całym korowodem, weźmiemy dwanaście naszych najcnotliszych pań i dwanaście panienek, dwunastu konsulów, dwunastu najszlachetniejszych rycerzy i dwunastu najwyższych rodem panów z Montpellier i z baronii. No i biskupiego klerka, i dwóch kanoników, i czterech najpobożniejszych spośród nas. I zaczekamy pod drzwiami. A każdy z nas będzie miał w ręce świeczkę, ale zakrytą i rankiem wejdziemy do komnaty i oświetlimy łoże, i pokażemy królowi z kim legł, no powiedz, panie kawalerze, czy nie jest to wspaniały pomysł?

- Wspaniały - rzecze Muntaner ustami zaufanego rycerza króla, co za zdrajca, taki podły numer. - I godzę się na niego, ale tylko pod warunkiem, że przez cały tydzień w kościołach będą odprawiane msze w intencji Najświętszej Panienki i Siedmiu Radości, jakie dał jej Jej Syn.
Zatem zgoda. Lud modli się i pości, najcnotliwsze panienki gotują świeczki i sukienki, najszlachetniejsi panowie prasują najlepsze garnitury, aż wreszcie nadchodzi ten dzień, rycerz kłamie królowi, król wchodzi do ciemnej komnaty, po omacku zabiera się do rzeczy, nieświadom że za drzwiami, noc całą w pokorze, z osłoniętymi świecami w dłoniach, klęczy dwudziestu czterech szlachciców wysokiego rodu, dwanaście najcnotliwszych pań i dwanaście panienek, biskupi klerk i dwóch kanoników... Muntaner pisze i śmieje się w kułak, ociera załzawione oko, ależ cud zgotował ojcu swego władcy!

Ale to jeszcze nie koniec. Oto nadchodzi ranek, król w pieleszach, drzwi otwierają się bez pukania,  królowa naciąga prześcieradło pod sam nos, a oni wchodzą ze światłem, baronowie i konsulowie, i rycerze, i panie, i panienki, i klerk, i kanonicy; przedobrzyłeś Muntaner, jak oni mieszczą się w tej komnacie!, i padają na kolana, i pokazują królowi królową: przebacz nam, przebacz, Bóg, honor, potomek, ojczyzna! A król odkłada miecz, dobrze, już dobrze, niech wam będzie, oby was wysłuchał i spadajcie stąd.

Bóg zaś, który jest wielki i szlachetny, wysłuchał, i po tych wszystkich mecyjach, dziewięć miesięcy potem, urodził się En Jaime, władca, jakiego nie widział świat! I taki był cud pierwszy, rzecze Muntaner (jego jest puenta), pierwszy z wielu, a opisałem go, choć nie chciałem, w Xiluelli, w ogrodach Walencji, w wieku 60 lat, bo notabl w bieli obiecał mi i moim dzieciom solidną wierszówkę, a jak wam się nie podoba, to pretensje ku górze, zresztą bez bluźnierstw, jak mógłby nie podobać się wam Jego cud?


wtorek, 9 listopada 2010

Kronikarz

"Chciałbym, żebyście wiedzieli, że gdy opuściłem Peraladę, nie miałem jeszcze 11 lat, a teraz, kiedy zaczynam tę księgę, z łaski Boga osiągnąłem wiek 60 lat. Księgę tę zaś zaczynam piętnastego dnia maja Roku Zstąpienia Pana Naszego Jezusa Chrystusa tysiąc trzysta dwudziestego piątego".

Wokół Walencji rośnie ryż. Pola zmieniają kolor jak pociągnięte grubą warstwą farby: błękitne od wody, zielone od wschodzącego zboża, żółte ścierniskiem, bure gołą ziemią. Ryż przywieźli tu już Maurowie, więc kiedy 60-letni Ramon Muntaner, w swej posiadłości w podwalenckiej Xiluelli, przymierza się do pisania Kroniki, niewykluczone, że przed jego oczami zmieniają się te właśnie barwy: wiosenny błękit, letnia zieleń, jesienna żółć i zimowy brąz. Muntaner jest już stary (w jego czasach średnia długość życia to 35-40 lat), ma za sobą 32 bitwy na lądzie i morzu, pobyt w więzieniu i niewoli oraz wiele innych udręk i prześladowań. Leży właśnie w łóżku, kiedy u jego wezgłowia pojawia się ten notabl, starzec, cały w bieli.

- Wstawaj, Muntaner - wita go bezceremonialnie. - Wstawaj i przygotuj książkę o wielkich cudach, jakieżeś widział. Przyjemnością bowiem jest Boga, aby były ujawnione.

Alleluja! Otóż i łajdacka Dobra Nowina w wykonaniu Ramona Muntanera. Moja Kronika to anielskie podpuszczenie, zamówienie z samej Góry - bezwstydnie notuje Muntaner. Ale wcale nie ma jeszcze zamiaru brać się za pisanie. Jest przecież profesjonalistą, najemnikiem, a anioł nie rzekł słowa o wierszówce. Pozwala mu więc czekać kilka dni. Wtedy biały notabl powraca.

- Synu, co robisz? - biada. - Czemuś nie posłuchał polecenia? Wstań i rób, co mówię, a ty i twoje dzieci dostąpicie łaski od Boga za trud i pracę, którą podejmiesz.

Dopiero tak zachęcony łajdak Muntaner zabiera się do pracy. A i wtedy brakuje mu pokory. Na pierwszy ogień bierze cud narodzenia Jaimego Zdobywcy. Tego, którego nie chciał spłodzić własny ojciec.

 

niedziela, 7 listopada 2010

Wymówki, samokrytyka i usprawiedliwienia



"Nigdzie lenistwo nie zaszło tak daleko jak w Hiszpanii, to tu widzieć tysiące ludzi, jak tylko siedzą w błocie, albo się pokładają pod murami, albo też śpią w cieniu jakiegoś drzewa".
z cyklu: Hiszpania w oczach Polaków, autor nieznany, Magazyn Warszawski 1785 r.

wtorek, 26 października 2010

Peralada. Fałszywe przesłanki



Miasteczka w Katalonii przypominają kamienne labirynty, ale są to labirynty dziwne. Nie można w nich zabłądzić. One tylko wyrzucają. Ulice biegną po łuku, wiją się wokół centrum i odrzucają obcego z niewidzialną siłą odśrodkową, jakby broniły czegoś, co jest w środku.

Peralada nie była inna. Główna uliczka wiła się miękko i z łagodnym uporem wypychała nas na zewnątrz. Wracaliśmy na nią zdeterminowani. Skręcaliśmy w jakieś nieprawdopodobne zaułki i znów wylatywaliśmy. Wszystkie domy przy plaza mayor były mniej więcej tej samej wielkości, więc szukaliśmy czegokolwiek: napisu, tabliczki, pomnika, ale niczego nie było i chude koty patrzyły z litością na naszą walkę. Jeden z nich, biały z rudo-pręgowanym ogonem, miał spotworniałe oko: rozpychało mu oczodół niczym szklana kulka w kolorze chorego, mętnego błękitu. Trafialiśmy na niego za każdym nawrotem - mały minotaur, królik-przewodnik w zbyt łatwym labiryncie. Nie ma przypadków, są tylko fałszywe przesłanki. Plac, którego pilnował kot, nosił imię człowieka, którego szukaliśmy.


Człowiek nazywał się Ramon Muntaner. Był poważanym obywatelem Walencji. Z nieznanych przyczyn on - człowiek wysoko urodzony i wykształcony - przyłączył się do Kompanii Katalońskiej Rogera de Flor, najbardziej zuchwałej zgrai najemników w historii, która narobiła takiego zamieszania w basenie Morza Śródziemnego, że greccy mnisi do dziś nie chcą wpuszczać do Meteorów turystów z Katalonii. Ramon Muntaner - szlachcic, żołnierz, najemnik, ponoć szpieg. I kronikarz. Bardzo zuchwały kronikarz. Urodził się w kamiennej Peraladzie, w największym domu u szczytu plaza mayor.

Ale w Peraladzie, przy plaza mayor, wszystkie domy były mniej więcej tej samej wielkości i błądziliśmy pod chorym okiem białego kota. Siedział, zaszyty w gąszczu roślin doniczkowych, które przesłaniały wejście do kamienicy w zaułku. Nie ma przypadków; po prostu niektóre rzeczy zdarzają się, bo świat jest już bardzo stary i wyczerpały się scenariusze. Dzieje się więc kilka rzeczy: koty czmychają, lecz niedaleko, pomiędzy donicami otwierają się drzwi i wychodzi z nich starsza kobieta z wiadrem w ręce - dokładnie taka, jakie są starsze kobiety, które dokarmiają bezdomne koty i bez umiaru rozsadzają doniczkowe rośliny - a my lądujemy w środku naprawdę kiepskiej fabuły. Ale nie ma już dokąd uciec. Mamy kwestie do wypowiedzenia: my i starsza kobieta z wiadrem i w fartuchu. Mamy swoje kwestie, więc pytam kobieciny z małego, odrapanego miasteczka o kronikarza sprzed siedmiuset lat, a ona odpowiada bez zdziwienia, jakby mówiła o wnuku sąsiadów.
 - Tak, tak, urodził się tu.


I już wiem, co się stanie, ale brnę dalej, że chodzi mi o dom, największy dom przy plaza mayor, bo nie ma tabliczki i chciałabym... A ona przygląda mi się nieuważnie zza grubych, brzydkich okularów i potakuje.
- Tak, tak, właśnie tu się urodził.
Jeszcze nie kapituluję, została jeszcze jedna linia obrony: plaza mayor jest za rogiem, za kamiennym przesmykiem, ale kobieta przerywa mi od razu.
- Przebudowano go. Jak burzono tamten stary konwent - mówi i niedbałym machnięciem wiadrem rozbija w drobny mak chronologię, na zawsze miesza czasy, epoki, stulecia. Cokolwiek powie - nie będę już widzieć o jaki wiek jej chodzi.
- Więc to ten dom?
- Ano ten.
- I pani w nim mieszka?
Potakuje. Nie ma przypadków. Przez chwilę stoimy w milczeniu. Patrzymy na kamienicę, na plątaninę kabli, urywający się balkon, porozsadzane kwiaty, na białą, plastikową rynnę.
- I jak... - pytam ostrożnie, bardzo ostrożnie, bo sytuacja jest zbyt nierealna, by płoszyć ją wścibstwem. - Jak się... tu mieszka?
- Ano dobrze - odpowiada kobiecina i dodaje: - Staramy się po prostu niczego nie zmieniać.
I w tym momencie coś złego do reszty dzieje się z czasem, czas zmienia się w jakiś wir, a może raczej staje, może nigdy tu nie płynął - w tym kamiennym miasteczku, spętanym kablami, w tym wielkim kraju na uboczu teraźniejszości. Nie umiem tego ocenić, tak jak nie wiem czy wciąż mówimy o tym samym człowieku, o kronikarzu sprzed 700 lat i o jego domu, czy ta kobieta mnie nie zrozumiała, a może nie rozumiem jej ja. Kot ze spotworniałym okiem drwiąco liże swój ogon. Nie zwraca już na nas uwagi. Kobieta chce odejść i jedyne pytanie, na jakie mnie jeszcze stać, brzmi głupio.
- Czy to pani kot?

czwartek, 30 września 2010

Hic sunt leones



- Proszę nie fotografować mnichów, jeśli się pokażą - mówi przewodnik głosem, którym zabrania się karmić lwy. Idziemy posłusznie: stadko turystów na gotyckim safari, pod żebrowymi sklepieniami. Niezgrabnie przekradamy się przez ażurowe krużganki, wypatrując, czy nie mignie gdzieś skwarek biało-czarnej cysterskiej sierści. - Wciąż mieszka tu 29 braci - zapewnia przewodnik. Więc zaprawdę - rezerwat.

Idziemy. Przez olszynę cienkich kolumn, wąwozem claustrum, w półmroku. Żebra krzyżują się nad naszymi głowami jak konary. Słychać szmer wody - to jeszcze fontanna, czy już wodopój? Nie wiadomo. - Woda jest zdatna do picia - ogłasza przewodnik.



Poblet ma w nazwie topole. Dziewięćset lat historii: pierwsze pola na pustkowiu, wojny, rzezie, ucieczki, powstania, rabunki. "Zawsze chciałem zamordować mnicha" - pisał Eco i cóż, w klasztorze w Poblet innym ludziom wielokrotnie się to udało. Ale my przychodzimy w pokoju, a nasz przewodnik-tropiciel dba, byśmy nic nie upolowali. Przez szklaną szybkę pokazuje nam: tu refektarz, tu mnisi jedzą. Biblioteka. A tutaj dormitorium, mnisi mają tu swe leża, teraz za dnia, oczywiście ich tu nie ma... Proszę, proszę dalej, wspinamy się po schodach, niech nikt nie zostanie w tyle, nie zatrzymujmy się zbyt długo, nasz zapach mógłby tu zostać i zmącić świętą aurę, a wówczas mnisi opuściliby znów to miejsce, by już do niego nie powrócić.

Wchodzimy do kościoła. Mrok, chłód i kamień. Kamienni władcy śpią w kamiennych sarkofagach, jakby ktoś przyciągnął ich łóżka przed ołtarz. Nogi wspierają o lwy. Ten szczupły, z równą brodą, to Jaime el Conqueror, Jakub Zdobywca. Zawinął szpiczaste stopy wokół kociego grzbietu i wygląda jak poziomy nietoperz. Ojciec nie chciał go spłodzić, poddani musieli schwytać go w pułapkę. Opowiem Wam kiedyś tę historię, znam huncwota, który ją spisał. To dowcipniś, wierzcie mi, dowcipniś i spryciarz. Powinniście go poznać, a w tym celu chodźmy stąd.

Nie płoszmy mnichów.


sobota, 25 września 2010

Baśń o Alhambrze


 Czytając Washingtona Irvinga w Granadzie


Mateo Jimenes miał 17 lat, mówił o sobie, że jest synem krawca oraz Alhambry i znał wszystkie baśnie arabskich nocy. Każda baśń Mateo zaczynała się tak: "Dawno temu, kiedy Granadą rządzili Maurowie..."; w  każdej było złoto, ukryte w fontannie i księżniczka, zamknięta w wieży. Moja baśń nie jest taka stara. Nie ma nawet stu lat. Są w niej fontanny, ale nie ma złota. Na pozbawione księżniczek wieże wieczorami wspinają się chłopcy z wędkami. Wysuwają wędziska przez strzelnicze okienka i - zamiast gwiazd - łowią jaskółki. Moja baśń jest młodsza niż baśnie Mateo. I Mateo też w niej jest.


 Pamiętam wszystkie rozjazdy: ten fatalnie oznaczony, niebezpieczny skręt przy Alhama de Murcia, skarpę Aledo majaczącą po prawej, przed wąwozami Lorki, potem potężną górę, pod którą siedziały bliźniacze miasteczka -  pierwszy zjazd w prawo na Velez Rubio, drugi na Velez Blanco - wreszcie pierwsze bielone jaskinie, kiedy dojeżdżało się do Bazy oraz ten absurdalny, rozmigotany zagajnik jasnozielonych topoli przy obwodnicy Guadixu. I jeszcze nieskończony pas drzew oliwnych - karnych jak żołnierze w szeregu, lekko wsparty o zbocze gór; pamiętam, że kiedy je mijaliśmy wszystkie były ścięte szronem i wyglądały, jakby zrobiono je ze srebrnego drutu. Siódme góry, bezużyteczne szczegóły...

W rzeczywistości moja baśń powinna zaczynać się tak: kiedy w 1829r., po ukończeniu biografii Kolumba, Washington Irving wyrusza z Sewilli ku Granadzie, o Hiszpanii wciąż można pisać książki podróżnicze. Przedsionek Afryki, dziki kraj, konie, muły, strzelby, wino w bukłakach, noclegi w karczmach. Irving zabiera naddatek dolarów dla grasujących po pustkowiach bandytów. To lepsze niż jazda z pustymi kieszeniami - bandyci ryzykują szubienicą i bardzo, ale to bardzo nie lubią ryzykować na próżno.


Alhambra, do której Irving dociera, nie jest jeszcze zabytkiem z internetowym systemem rezerwacji biletów. Jest romantyczną ruiną, zamieszkałą przez żołnierzy-inwalidów, biedotę i cudaków. Pisarz nie szuka przewodnika, to przewodnik znajduje jego. - Soy el hijo de la Alhambra. Jestem synem Alhambry - przedstawia mu się Mateo i od tej chwili wszystko przecieka w baśń. Za bramą z Kluczem i Dłonią zaczyna się druga strona lustra.

Mali chłopcy łowią tam z wież jaskółki na wędkę. Pod schodami mieszka Królowa Ostryg, wdowa po pięciu i pół mężach. Pulchna, pięknooka Dolores, która nie przeczytała w swym życiu więcej niż trzy książki, rozpacza po zdradzie gołębia. Nocami na dalekich stokach Sierra Nevada płoną ogniska zbieraczy lodu, a z dołu, z Granady niesie się stukot kastanietów. Pisarz otwiera tajemnicze drzwi i nocą błądzi po pałacach Nasrydów...



To wszystko prawda - i to jest baśń. Szczęka elektroniczna bramka, piszczy czytnik kodów, strażnik każe przełożyć plecak na brzuch. Nie ma już nietoperzy w Pałacu Lwów i wszyscy wchodzimy sobie w kadr z widokiem na patio księżniczki Lindaraji. A księżniczka, wierzcie mi lub nie, jest tak samo prawdziwa, jak siedemnastoletni Mateo, syn krawca i Alhambry, który znał wszytskie legendy i którego może nigdy nie było. Yes, indeed, "I am always at a loss to know how much to believe of my own stories", mr Irving.

W mojej kulawej baśni jego historie opowiada plastikowy audio-guide.


 "Alhambrę" Washingtona Irvinga można w oryginale przeczytać na stronach biblioteki University of Adelaide

czwartek, 9 września 2010

Niedziela w supermarkecie Europa


Kolejka zaczynała się kilometr przed granicą i sunęła wolno po mokrym asfalcie, pod ołowianym niebem. Z daleka wydawało się, że wstrzymuje ją zwykły opór materii; jakby po prostu brakowało miejsca i trzeba było czekać aż ktoś opuści kraj, zanim kolejny samochód będzie mógł się w nim zmieścić. Z bliska okazywało się, że to właściwie prawda. Może Andora ma 468 km kwadratowych, ale większość to strome stoki gór. I półki.

Była promocja na romańskie kościółki. "Miłośnicy sztuki romańskiej - mówiła reklama - staną jak wryci, gdy ujrzą wspaniałą cylindryczną wieżę dzwonną kościoła Santa Coloma". "Koniecznie trzeba zobaczyć - zachęcał folder - słynny fresk w koście Sant Marti, ukazujący bestię z rozdwojonym ozorem podobną do wilka". Skusiła nas bestia, minęliśmy granicę - i niechcący wjechaliśmy do supermarketu. W dodatku zamkniętego.

Kraty, rolety, spuszczone żaluzje. Pogaszone światła. Zza ciemnych, szklistych fasad wystawały nieudolnie ukryte białe cielska magazynów. Tabliczki z nazwami miast (może były to wsie) stały między nimi, jakby ktoś postawił je tam dla żartu. Z reklam patrzyli zbyt duzi ludzie o zbyt białych zębach. Auta nie zatrzymywały się i chodniki były puste. Nie pamiętam ani jednego sklepu spożywczego, było za to dużo stacji benzynowych, jakby w tym kraju mieszkały tylko samochody. Zimny górski wiatr niósł zapach benzyny, smaru i śniegu.

W końcu zaparkowaliśmy i poszliśmy poszukać kościółka. Stał w drugim rzędzie, za magazynami, obok luksusowych bloków z szarego kamienia i wyglądał jak własna makieta. Całkiem, jakby wczoraj ktoś ułożył go na równo wystrzyżonym trawiniczku z łupku, kupionego w supermarkecie. Oczywiście, był zamknięty i jeśli w środku były jakieś bestie, nie mogły wyjść. W trawie przy ogrodzeniu kryły się dwa miniaturowe groby. Jeden należał do kobiety, drugi do dziewczynki.

Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy w góry. Droga kończyła się przy wyciągu narciarskim. Leżał na niej śnieg. Na asfalcie ktoś napisał wielkimi literami: "Will you marry me?" i "Go, Lance, go!". Zjechaliśmy na dół. Przy głównej ulicy stał inny kościółek. Też był maleńki i strzelisty, ale zrobiono go ze szkła i aluminium. Wokół fasady wił się jasnozielony baner. Kiedy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to nie kościół, a bank. Też był zamknięty. Wciąż nigdzie nie było ludzi. Może siedzieli pozamykani w blokach z szarego kamienia, a  może nigdy ich tu nie było. Jak w nieczynnym supermarkecie.

Poddaliśmy się i nie szukaliśmy już więcej. Zapytaliśmy faceta ze stacji benzynowej, gdzie możemy jechać na zakupy. Popatrzył na nas jak na wariatów.
- Przecież jest niedziela - powiedział.


wtorek, 24 sierpnia 2010

Jak pasteryzować opowieści


Bar Casa Paco mieścił się na górce, na przeciw uniwersytetu i już na pierwszy rzut oka było widać, że jest to sąsiedztwo niezawinione. Między kampusem a barem rozciągał się wielki, płaski, rozgrzany jak patelnia parking. Po lewej straszyła spięta stalowymi klamrami, wybebeszona arena do corridy. Wokół  piętrzyły się ruiny. Wiatr przeganiał wte i we wte gorący żółty pył.

Bar Casa Paco właściwie sam był ruiną. Ostatni budynek wśród zgliszcz, podparty stemplami. Z początku jeszcze miał balkon - żelazny, arabeskowy - ale po kilku dniach zabito go deskami i zasłonięto plastikową płachtą. Wydawało się, że dalej pójdzie już szybko. Kierowcy buldożerów, którzy równali sąsiednie budynki pod apartamentowiec, nawet nie gasili silników, kiedy przychodzili do Casa Paco na kawę.

W środku było ciasno i ciemno. Po ostrym, cartageńskim słońcu oczy długo przyzwyczajały się do mroku. Kiedy wreszcie odzyskiwało się wzrok, najpierw dostrzegało się migający słabo fliper, a później zakurzone, wyblakłe plakaty. Na ścianach u Paco wciąż rządził Raul Saez, torero z Cartageny, lokalna gwiazda, bezdomna przez niekończący się remont areny oraz chłopcy z Realu Madryt, z czasów, kiedy ich trenerem był Beenhakker. Nad lustrem, nad rzędem napoczętych butelek czuwała Matka Boska. Pod nią czuwał któryś z dwóch braci Paco: szary jak kurz na butelkach, w koszuli równie spłowiałej, co ściany, spokojny, milczący i cierpliwy. Sam Paco nie żył już od paru lat.



Chodziliśmy tam na kawę. Stary ekspres z Casa Paco pluł do przezroczystych szklaneczek gęstym espresso, któryś z braci dolewał skondensowane mleko, które osadzało się na dnie grubą warstwą. Słodka, zawiesista jak upał kawa południa - nigdzie na północ od Walencji nie dostaliśmy dobrego cafe bombon; nigdzie w Hiszpanii nie piliśmy lepszego niż u Paco, przy aluminiowych stolikach, wystawionych na rozgrzanym parkingu, pod czujnym okiem kotów, które polowały w gąszczu wokół rozbebeszonej areny. Oczywiście, bar Casa Paco też miał być zburzony. Cała patelnia, na której był parking, była przeznaczona na reprezentacyjny skwer. Braciom Paco obiecano nowy szklany pawilonik-budkę. Tam miał przenieść się bar. Czekali na to ze spokojną rezygnacją.


To pewnie mogłaby być dobra historia. Stary bar-ruina, słodka kawa, buldożery z włączonymi silnikami. Pewnie by mogła... Ale cóż poradzę, upał jak wrzący syrop zalewa parking, wszystko grzęźnie w nim po kostki, po kolana, po szyje i przylepia się do rozgrzanych powierzchni.  A zatem: architekt zapomina zaprojektować pawilon na nowy bar, pod areną odnajdują się resztki rzymskiego teatru, prace zostają wstrzymane, nie można kopać dalej, nie można przenieść baru, bracia Paco zostają w ruinie, moja fabuła rozłazi się w szwach i tak zastyga... Czas topnieje. Jest za gorąco, zbyt słodko i lepko, żeby cokolwiek mogło się zmienić. Więc nic się nie zmienia. Wszystko trwa. Gorące i mokre powietrze konserwuje. Tak w Hiszpanii pasteryzuje się opowieści...


środa, 18 sierpnia 2010

Zgubić odnalezioną arkę


- Nie - mówi ta pani. - Już zamknięte.
I zamyka, choć do zamknięcia powinno być jeszcze pięć minut, choć gnaliśmy tu stromą wąską drogą, bezpowrotnie mijając święte megality. Nie. Drzwi są grube, mury wysokie, z wysokości drwiąco szczerzy się na nas otwór średniowiecznego wychodka. Zamknięte.

To pustkowie, jesteśmy na pustkowiu. Cap de Creus, Przylądek Krzyży: wulkaniczne skały oddzielają morze od równiny jak ustawiony na sztorc grzebień. Po drugiej stronie grzebienia, tam, gdzie nie ma już nic, jest klasztor. A klasztor jest tak stary, że ma wewnątrz korynckie kolumny.

tacy, którzy wierzą, że Święty Graal jest w Katalonii. Miał go mieć Wilfred Włochaty, hrabia Urgell, a jego rzemieślnicy wymalowali kielich na ścianach dziewięciu romańskich kościółków zagubionych w dolinach Pirenejów. Może tak było, może nie; ale klasztor San Pere de Rodes na pustkowiu, twarzą do morza, wygląda, jakby stworzono go na kryjówkę. Mówiąc szczerze, cała Hiszpania tak wygląda. Jeśli gdzieś w Europie można jeszcze coś ukryć, to tylko tam.


Ścieżka jest wąska, zakrzaczona. Wiedzie nad klasztor, do ruin zamku Verdera. Zamek siedzi na okrakiem na skalnym grzebieniu. Wiatr, który nadciąga z Zatoki Róż i rozpędza się na równinie Empordy, chłoszcze ślepą absydę - ostatnią ocalałą ścianę. Stąd widać, że to musiało być tak: mała łódź z uciekinierami, skaliste wybrzeże, mała zatoka, bardziej katastrofa niż udane lądowanie. Podobno rozbitkowie znaleźli jaskinię, w której wcześniej żył pustelnik. Podobno ukryli w niej to, co na rozkaz papieża, wywieźli z podbitego przez barbarzyńców Rzymu. Ukryli na tyle dobrze, że nie zdołali potem odnaleźć kryjówki...


Nie, nie. Już zamknięte. Jest zbyt późno. Słońce zachodzi za skalny grzebień. Pięć minut to za mało, żeby znaleźć skarb. Zresztą, ktoś już go znalazł, nie ma czego szukać. To była skrzyneczka bez wieka, trochę kości i fiolka. Watykan podobno potwierdził: czaszka i prawe ramię Piotra Apostoła, w fiolce krew Chrystusa. Chyba nic wielkiego w kraju, który ma chustę św. Weroniki, ciernie z korony i wiązkę drzazg z krzyża. W tych sprawach Hiszpanie nie znają umiaru. Być może nie można znać umiaru, mając nad głową zbyt oślepiające niebo.

Słońce zachodzi za skalny grzebień. Ostatni promień (ten, który powinien być zielony) przez szczelinę ruin  pada na klasztor. Powinien to być znak, ale nie jest. Jest, jak zwykle, pięć minut za późno, Zostały tylko zgliszcza zagadki, którą ktoś inny rozwiązał. Może da się tu jeszcze coś odnaleźć, lecz na pewno nie Graala. Graal, mówi mój przewodnik po Hiszpanii, jest w katedrze w Walencji. Naprawdę.



wtorek, 13 lipca 2010

Pogrzeb

Upał z szarego nieba. Takie tam jest niebo - szaro-niebieskie, bez chmur, ale czymś przesłonięte: gazą, firanką, półniewidoczną zasłoną. Coś dzieli człowieka od bezlitosnego błękitu  i jest to jakieś wybawienie, choć jednocześnie przydusza żar przy ziemi. Jest duszno.
Jest gęsto. Od głębokiej, ciemnej, lepkiej, cienistej zieleni.
Jest chłodno. Chłód sączy się z wnętrza kościoła, wycieka kruchtą; jeszcze nie wszedłeś, już go czujesz. I kadzidło. Zawiesiste, dymne kadzidło.

Kościół jest pełen po ostatnie ławki: z odprasowanych koszul, ze stylonowych bluzek wyrastają pociemniałe od słońca szyje, ramiona i karki. To chłopska opalenizna, polna - tak spala się skóra przy żniwach, przy kopaniu młodych ziemniaków, w pokłonie nad ziemią przy zbieraniu truskawek. Wchodzimy, ale nikt się nie odwraca. Trwa różaniec: splecione ręce, pochylone głowy. Głosy jak jeden głos.
- Znaliśmy go wszyscy - mówi ksiądz. - Jako parafianina, jako sąsiada, jako członka rodziny. Ojca. Dziadka. Brata. Znaliśmy go, a dziś żegnamy.

Ten kościół nie jest duży, a przypomina kalejdoskop. Każda powierzchnia i płaszczyzna ma tu swój własny deseń i barwę; kreska jest prosta jak komiks. Na łukach kwitną girlandy maków, po kolumnach pną się bławatki, z tęczy zwisają róże, winne grona i kłosy pszenicy. Fałszywe kolumny są różowe upiornym różowym różem, zwieńczone pseudo-korynckimi ślimakami, które ktoś pomalował na złote złoto. Ciężkie, barokowe ołtarze gryzą się z tym wszystkim jak niemodne meble, oddane ubogiej rodzinie na wieś. Bo to jest wieś. Wiejski kościół. Wiejski pogrzeb.

- Był dobrym człowiekiem - mówi ksiądz. - Dobrym parafianinem. Dawał nam, tu na ziemi, przykład głębokiej i żarliwej wiary. Modlił się często i w skupieniu. Nie opuszczał mszy świętej niedzielnej. A często bywał także na mszy świętej w dzień powszedni. Zawsze miał czas dla Boga i dla Kościoła.
Ksiądz mówi powoli. Krótkimi zdaniami. Oddziela je od siebie przerwą ciszy, jakby się zastanawiał.
- Miał swoje miejsce w kościele - mówi ksiądz i milknie. - Wiemy, gdzie było to miejsce. Będziemy pamiętać, że było jego. On dla nas zawsze będzie tam stał. Dla Kościoła miał otwartą rękę. Angażował się w życie parafii. Nosił feretron. Pomagał układać kostkę brukową przed wejściem do kościoła. Ułożył spory fragment. Można było zwrócić się do niego z prośbą o pomoc, a on zawsze znajdował czas. Wiemy o tym wszyscy, sąsiedzi, mieszkańcy. Pomagał chętnie. Miał radę dla każdego. Interesował się...
Ksiądz mówi jakby czytał z kartki do jakiejś odwrotnej spowiedzi. Jego głos wybrzmiewa w kolorowym kościele, rozbija się o pozłocone kapitele, o drewniane, pokolorowane figury, o grube, powykręcane aniołki, z ołtarzy, o morze ludzkich głów. Trwa obrzęd. Pachnie zawiesistym kadzidłem. Na zewnątrz czeka żar z szarego nieba.

Odzywają się organy i nagle, bez zastanowienia, w kościele wybucha pieśń. To pieśń-skarga, głośna, potężna, śpiewana z pełni płuc, jednym tonem, w którym trudno nawet oddzielić od siebie głosy kobiet i mężczyzn. Stara. Monotonna. Straszna. Ściskająca gardło. Pieśń-jęk.
- Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud - rozlega się w kościele, jak huragan.
Jesteśmy w Polsce. W domu.

***
I to właściwie powinien być pogrzeb Siódmego Piętra. Wróciliśmy. Nie chcę udawać, że piszę z Hiszpanii, siedząc za stołem w Krakowie. Jest jednak kilka rzeczy, które nie dają mi spokoju. Trochę zdjęć, parę historii. Chciałabym jeszcze je opowiedzieć. Są prawdziwe i zdarzyły się w Hiszpanii, ale nie zdążyłam już umieścić ich na septimo-piso. Będą więc opowiedziane stąd, z Parteru. A potem? Jeszcze nie wiem. Na pewno nie zostawię tak tej Hiszpanii... :)

PS.
Jeszcze tylko... ogłoszenie parafialne. Tekst o biegających z bykami jest już na  stronie internetowej Polityki i można go przeczytać o TU.

środa, 7 lipca 2010

Byki na papierze

"W południe w niedzielę szóstego lipca  wybuchła fiesta. Niepodobna nazwać tego inaczej" - napisał o San Fermin Ernest Hemingway w powieści "Słońce też wschodzi".  Byłam w Pampelunie dokładnie pół wieku po nim. Widziałam ludzi przmoczonych winem zzewnątrz i od wewnątrz. Siedziałam na słupku, przy liczącej 846 metrów trasie encierro, i czekałam aż wąską uliczką przebiegnie trzytysięczny tłum i sześć bojowych byków. Dzień później w tym samym miejscu zginął człowiek. Rozmawiałam z tymi, którzy od kilkudziesięciu lat, co rok ustawiają się na trasie biegu. Z Josephem, 65-letnim wykładowcą literatury, z Hektorem, 40-letnim barmanem, z ortopedą Miguelem... Z tych rozmów powstał reportaż "Biegnący z bykami", który drukuje dzisiejsza Polityka. Na razie mogę Was tylko zaprosić do kiosków, ale kiedy tekst pojawi się na stronie, na pewno zamieszczę tu link. Miłej lektury!

piątek, 11 czerwca 2010

Pięć procent


Już drugi raz idą mi pod oknami: nauczycielki, strażacy, pielęgniarki, śmieciarze, urzędnicy, policjanci z drogówki, profesorowie z uniwersytetu. Piękny strajk; flagi zwisają z równej długości kijków, związkowe symbole wyszły prosto z centrum małej poligrafii: na sztywnej folii, wodoodporne, estetyczne (po strajku odpowiedzialny człowiek zbiera je i chowa do furgonetki). Ktoś niesie wycięty ze sztywnego kartonu dymek jak z komiksu: - Niech za kryzys zapłacą bogaci!
W Hiszpanii jest 3088400 pracowników budżetówki. To prawie 15 procent czynnych zawodowo obywateli. Zarabiają - w zależności od wykształcenia - średnio od 548 do 1161 euro miesięcznie. Rząd Zapatero właśnie obciął im pensje o pięć procent i zamroził na cały następny rok. Zamierza zaoszczędzić na tym - oraz na likwidacji becikowego i wstrzymaniu rewaloryzacji emerytur - 15 miliardów euro i zmniejszyć deficyt budżetowy do sześciu procent.
Ile to jest pięć procent pensji mniej? Dla profesora na uniwersytecie albo lekarza publicznej służby zdrowia średnio 82 euro. Co miesiąc. Jakieś dwa obiady w restauracji, dwie pary butów albo 55 chlebów...


czwartek, 3 czerwca 2010

Wojna językowa















- I co? Jak cię tu traktują? - dziadek łypie spod kaszkietu. Tak się patrzy na wspólnika zbrodni: trochę porozumiewawczo, trochę podejrzliwie. Stoimy na czerwonym świetle, a ja przed chwilą zapytałam go o drogę. Po kastylijsku. W Katalonii. - Bo widzisz - ciągnie dziadek i aż kipi z dumy. - Ja jestem Aragończykiem. I mieszkam tu dwadzieścia lat, ale nie nauczyłem się ani słowa! Czasem się mnie czepiają, są tacy oburzeni, że jak to, że co to, że powinienem... I wiesz, co im wtedy mówię? Że Katalonia  najbardziej liczyła się wtedy, kiedy była sprzymierzona z Aragonią. Wtedy milkną. Ooo, to jest argument, który zamyka im usta...!















Nie mamy czystych sumień - ja i dziadek w kaszkiecie, ze swoim nędznym argumentem sprzed ośmiuset lat. Jego spojrzenie nie kłamie: naprawdę jesteśmy wspólnikami zbrodni. Przez takich jak my kataloński - język, który w VII lub VIII wieku wyewoluował z potocznej łaciny - we własnej ojczyźnie rozpływa się w masie obcych słów. Co z tego, że od prawie 30 lat dzieci w tutejszych szkołach uczą się wyłącznie po katalońsku, z katalońskich podręczników? Co z tego, że liczba użytkowników català systematycznie wzrasta (w ciągu ostatnich pięciu lat o 84 tysiące)? W tym samym czasie procent osób posługujących się tym językiem spadł w Katalonii z 50,7 do 47,5 procenta i utracił prymat. Przez takich jak my. Przez pół miliona przybyszów. To przez nich 85 procent czasopism w tutejszych kioskach jest po kastylijsku, to z uwagi na nich kina - mimo subwencji! - podkładają Johnny'emu Deepowi kastylijski, nie kataloński głos. W Barcelonie, stolicy Katalonii, już tylko 27 procent mieszkańców używa català...















Więc jak mnie traktują, chce wiedzieć dziadek w kaszkiecie, pyszny Aragończyk. Jak? Najżyczliwiej w świecie. Mam już przetarte szlaki, sprawdzone metody. Wchodzę do mojego sklepiku na rogu i kładę na ladzie cukinię i ser, a znajoma ekspedientka, tleniona blondynka, z wyglądu młoda babcia, podaje mi cenę po katalońsku. To pierwszy akt, rytuał, który nie zmienia się nigdy, jej rola, zapisana w scenariuszu. Teraz przychodzi moja kolej: uśmiecham się ze skruchą i mówię: perdona? Ekspedientka patrzy na mnie jeszcze raz, teraz mnie p o z n a j e   i tłumaczy cenę na kastylijski. Finalizujemy transakcję, znów wymieniamy uśmiechy.
- Merci, adeu! - mówię jej, a ona żegna się kastylijskim: - Adios!
I rozchodzimy się pokoju. A przynajmniej tak było dotąd. Ostatnio, coraz częściej, młoda babcia wypada ze scenariusza. Ja, w zgodzie z rytuałem, uśmiecham się przepraszająco, perdona, pytam, nie zrozumiałam, przecież pamięta pani, że jestem cudzoziemcem, a ona, zamiast pobłażliwie odrzec pięć euro dwadzieścia, z niewinnym wyrazem twarzy powtarza - głośno i wyraźnie, z dykcją godną lektora - cinc vint, sis plau.
Sądzę, że uważa, iż miarka się przebrała.

poniedziałek, 17 maja 2010

Jezioro i trup



Największymi atrakcjami Banyoles były jezioro i trup. Zaznaczmy od razu: jedno nie miało z drugim nic wspólnego...

Trup z Banyoles znajdował się w muzeum. Stał tam całkiem cicho, przez 75 lat, wysoki ledwie na 130 cm,  już na wieki 27-letni, ze skórą, zafarbowaną na czarno pastą do butów i odrutowanym korpusem, wypchanym trawą. Swoje położenie zawdzięczał śmiertelnej chorobie płuc oraz dwóm francuskim taksydermistom, braciom, który w połowie XIX w. wykradli jego ciało z grobu w wiosce Kgatlane w odległym Kraju Przylądkowym i spreparowali przy pomocy żelaznych prętów, drutu i siana. W paryskim sklepie braci Verreaux martwego El Negro - z pióropuszem, przepaską i dzidą - zakupił kataloński przyrodnik Francesc Darder i Llimona. W spadku po nim odziedziczyło go muzeum z Banyoles. I tak trup stał. Przez 75 lat.

W ciągu 75 lat przez sale muzeum, któremu nadano w międzyczasie imię Dardera, musiały przejść setki ludzi. Studenci. Zabłąkani turyści. Szkolne wycieczki z nauczycielską opieką... Nikomu wypchany trawą El Negro nie wydał się niczym szczególnym. Zakurzony eksponat. Jakiś staroć. Może ciekawostka. Dopiero w 1991 r. bilet do muzeum kupił lekarz, socjalista i Haitańczyk z pochodzenia Aplhonse Arcelin. Wszedł - i zobaczył trupa. I wtedy się zaczęło.

Arcelin żąda od burmistrza usunięcia eksponatu. Burmistrz go lekceważy. Arcelin idzie do prasy. - Sam zachęcę czarnoskórych sportowców, żeby zbojkotowali olimpiadę w Barcelonie - grozi. Ale rada Banyoles stoi po stronie muzeum. - Prawa człowieka obowiązują tylko wobec żywych - stwierdza jego kustosz. A sprawa ma już coraz większy zasięg. Protestują rządy Nigerii i Botswany, komitet olimpijski i ONZ. Muzeum jest nieugięte. Zmienia tylko nazwę eksponatu - z El Negro na Buszmena - i... sprzedaje coraz więcej biletów. W roku olimpiady salę z trupem odwiedza 70 tysięcy ludzi.

Buszmen zniknął z Banyoles dopiero w 1997 r. Najpierw - do magazynu. Dyskusje co z nim zrobić trwały jeszcze trzy lata. Rozważano, czy w świetle prawa byłby Botswańczykiem, czy może obywatelem RPA... Wreszcie, w 2000 r., pozbawionego pióropusza, przepaski, dzidy oraz prętów, drutu i siana, odesłano go w trumnie do Gaborone. Na pogrzebie przemawiał minister spraw zagranicznych Botswany. Sprzedaż biletów w muzeum w Banyoles spadła do 8 tysięcy sztuk rocznie.

A zatem spokojnie. Trupa w Banyoles już nie ma. Żądnym atrakcji zostało jezioro.

czwartek, 13 maja 2010

Błądząc w trzewiach miasta


Strasznie leje. Burza za burzą, trzy-cztery w ciągu dnia; raz schodzą znad gór, raz nadpływają znad morza.  W przerwach chodzę i patrzę na kwiaty, które gniją od deszczu i pachną jeszcze mocniej. Oszałamiająco.


Zielone od śniedzi drzwi pod kamiennym łukiem (mijałam je - głucho zamknięte - setki razy) wiodły do starej węglarni. Światło wpadło przez okrągły otwór w suficie, którym dawniej wydobywał się dym. Teraz wszędzie stały kwiaty. Wąskimi schodkami, z pochyloną głową, szło się w górę, wzdłuż sączących wilgoć ścian. Wyżej była dawna cysterna; któryś z zakonów Girony gromadził tam, w podziemiach, wodę, ale tego dnia jedynym wspomnieniem o przeszłości były setki małych papierowych łódeczek zawieszonych na sznureczkach nad kałużami z płatków róż.



Schody szły jeszcze wyżej i nagle człowiek odnajdywał się - całkiem zagubiony - pośrodku muzealnych sal. Narzędzia z epoki brązu, starożytne silniki, korytarze i nagle: ni to taras, ni to dach, a na nim jakieś smukłe rzeźbione kolumienki, resztka czegoś - krużganków? altany? Potem znów: schody w górę, korytarze, schody w dół, miłe panie wskazują drogę, jest wyjście... Ale dokąd? Co to za ulica? Który zaułek? Pogubiłam się całkiem w maleńkiej Gironie...




No więc chodzę po mieście, unikam burz i oglądam kwiaty, a przy okazji odkrywam miasto w mieście i  miasto pod miastem. Girona jest stara, bardzo stara; tam, gdzie jest katedra, stała kiedyś rzymska świątynia. Każdy dom ma tu w sobie lub pod sobą dom starszy, wcześniejszy. W hallu nowoczesnej kamienicy - szkło i marmur, ostre kąty - nagle wykwita śnieżnobiały gotycki łuk zburzonego klasztoru franciszkanów... Oczywiście, tam też są kwiaty,  białe lilie, w końcu o kwiaty tu chodzi, choć może nie wszystkim.


Na przykład dom naprzeciw nas: szara, zawsze zamknięta brama z kutym z żelaza smokiem, broniącym wstępu. Wewnątrz jest więcej smoków; jeden górując nad szybem schodów trzyma w pysku modernistyczną lampę. Na poręczy neogotyckich schodów siedzi kamienny lew. Perła. A wszystko tonie w deszczu zielonych kulistych kwiatów, widok zaiste godny Gaudiego...


Więc chodzę i oglądam, aż kończy mi się światło i miejsce na karcie w aparacie, i muszę wrócić do domu zrzucić zdjęcia. Znoszę je jak znalezione z mapą skarby. A wracając, przeciskam się przez tłum, który oblega maleńką piwniczkę z winami prosto z beczek. Teraz, między beczkami, także są kwiaty.