poniedziałek, 31 grudnia 2012

Podróż. Straszna historia



Manuel, który odziedziczył pałac po dziadku, mógłby właściwie mieć na imię Marian. Wyglądał na Mariana: w siatkowym opiętym podkoszulku, z brzuchem i z zakolami w zaczesanych w tył włosach. - Tylko, żebyście byli - pogroził nam, bo śniadanie o ósmej oznaczało, że będzie musiał wstać i pojechać do wsi po bagietki. Podrapał się jeszcze i wręczył nam duży, żeliwny klucz. Tak wylądowaliśmy w pałacu.

To było 15 kilometrów za Vichy (tak mam zapisane w notatkach; te notatki mają rok): tabliczka, zakręt, brama, park, pałac i Manuel. Przypadek, oczywiście. Szukaliśmy noclegu i szybko zapadał zmrok. Wieczór był ciężki i duszny - przez Francję przetaczała się absurdalna fala upałów, a temperatura nie spadała poniżej trzydziestu kilku stopni. W pałacu powietrze stało. Manuel zniknął i już nie wrócił, tylko gdzieś z czeluści korytarza niósł się stłumiony szum telewizora, potem prysznica. Innych gości nie było. Zostaliśmy sami.


To nie była ruina, o nie. To był początek wielkiego upadku. Lecz cóż to był za upadek! Kres godny ballad (czytacie balladę). Lustra na frontach szaf spękały. W parkiecie trzeszczała obluzowana klepka. Coś musiało pod nią być, lecz nie zaglądaliśmy. Obrazy zwisały krzywo. Wielkie zwierciadło nad kominkiem zaczynało już tracić swą lustrzaność (jest coś przerażającego w ślepnących lustrach, jakby odsłaniały straszną prawdę o naszej rzeczywistości: nas TAM nie ma, TAM nie ma nic...). Wydawało się pewne, że nocą coś z tej nicości wyjdzie. W rogu były wąziutkie zamknięte drzwiczki; widniał nad nimi brązowy portrecik kobiety, może zakonnicy. Za drzwiami, w schowku, tkwiły zakurzone obrazy. Jeśli coś miało wyjść z lustra, musiało pójść właśnie tam, płacząc, w ten kąt bez wyjścia.


Pajęczyny. Kurz. Mosiądz. Marmur. Stare drewno. Porcelana. Ruina. Upadek. Wilgoć. W korytarzu stały niedbale oparte o ścianę trzy zardzewiałe rapiery. Nadchodził tu koniec, kres, nadchodziła tu kostucha, ostrzem kosy zadarła właśnie kraniec tapety w złote pasy. Zapadł zmrok i nie mieliśmy żadnej sieci w zasięgu. Nie było dokąd pójść. O szyby tłukły się blade oszalałe cielska ciem, musiały być ich setki. Zamknęliśmy okna. Było gorąco, gorąco i duszno. Sen? Co mogło się tu przyśnić? Ćmy tłukły się jak oszalałe. Drogi kuzynie, pukiel włosów, które mi przysłałeś, przechowuję w kredensie z bielizną. Nie pragnę zostać zakonnicą, lecz papa... Podłoga skrzypiała, lecz było zbyt ciemno, by coś dostrzec i właściwie nie było w tym wszystkim żadnej grozy, tylko smutek, piszczenie w rurach i ciężka bezsenność.




Rankiem niewyspany Manuel nakrył nam do śniadania w salonie.
- Dziadek - tłumaczył, pokazując herb na ścianie. Z potoku francuskich zdań, które z siebie wylewał, rozumieliśmy tylko kilka słów: dziadek, Rosja, car, lekarz, projekt, dom, powrót. Osiemnasty wiek pokazał nam na palcach. Chcieliśmy dowiedzieć się czegoś więcej, zwłaszcza o jakichś niesprecyzowanych tajemnicach, ale Manuel nie rozumiał, o co nam chodzi, a my nie pojmowaliśmy, co do nas mówi. Dowiedzieliśmy się tylko, że marzy mu się remont i ekskluzywny hotel za ciężkie pieniądze. Zastanawialiśmy się, jak przyjmie to zakonnica znad ślepych drzwiczek, ale nie było jak o tym porozmawiać.
Życzyliśmy Manuelowi szczęścia, zjedliśmy bagietki i pojechaliśmy dalej.



niedziela, 4 listopada 2012

Gelves. Dwa nieba


Wszyscy zmarli z Gelves szli do nieba. Może nie od razu, może musieli poczekać dzień lub dwa, aż załatwi się formalności, odprawi nabożeństwa i inne ceremonie, ale zaraz potem stromą, kiepsko wybetonowaną drogą wędrowali wprost wzwyż, ku niebiosom. Doniesieni na miejsce mieli już na wieki leżeć grzecznie, każdy w swojej szufladzie, i dyskretnie spoglądać w dół, na miasto.


Z góry wszystko widać było jak na dłoni. Przy odrobinie wysiłku można było nawet zobaczyć nasze okno - jedyne niezasłonięte żaluzją okno w samo południe; ziało jak maleńka czarna dziura. Był sierpień, ale zbierało się na burzę, choć nie spadła ani kropla deszczu. Tu, w niebie, żywy był jeszcze tylko ogrodnik w niebieskim kombinezonie, który przyszedł podlać cyprysy. Odgłosy miasta nie docierały na górę. Było biało i cicho, tak, cicho, jakby wszyscy zamarli, oburzeni naszym najściem, więc oboje poszliśmy sobie wreszcie. On odjechał furgonetką, ja ruszyłam pieszo. Chciałam po prostu zejść na dół i zapisać jak nazywają się dzwony naszego kościoła, ale coś mnie podkusiło i skręciłam za cmentarz. Na płaskim grzbiecie góry, wśród oliwnych drzew, stały domy. Były białe, miały podlewane automatycznie ogródki i podjazdy, na których parkowały drogie samochody. Tak, był to jeszcze jeden raj - raj dla bogatych na wzgórzu nad cmentarzem, gdzie czasem sięgał nawet chłodny wiatr. W Gelves, żeby znaleźć się w niebie, trzeba było dobrze zarabiać. Lub umrzeć.


 *
Tej nocy, kiedy podnosiliśmy żaluzje i w mroku nad miastem majaczył ciemny kontur góry, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w i d a ć mnie. Z góry. Jak na dłoni.


czwartek, 18 października 2012

Sewilla. ...i barbarzyńcy.


Lipiec, który opiekował się nami przez cały nasz sewilski lipiec, podarował mi tę książkę i zawsze dbał o to, żeby mieć dla mnie jakąś anegdotę, jak ta o ludziach z nazwiskiem Japon, albo skąd się wzięła nazwa tapa. W zamian opowiadałam mu, jak szukałam Skamieniałego Człowieka albo głowy króla Pedro, co nocą na ulicy zabił narzeczonego kobiety, którą chciał uwieść. Natłok sewilskich legend odrobinę mieszał mi w głowie i mówiłam Lipcowi, że to jest chyba trochę za dużo - ten Herkules, i ten Cezar, i to całe p.n.e. - tak na serio, na wierzchu, tuż pod brukiem, w twojej własnej piwnicy w bloku.
- Jak to? - pytał Lipiec z niedowierzaniem. - To u was nie było Rzymu?

Nie, tłumaczyłam, nie było, do nas nie doszli, zatrzymali się w Lesie Teutońskim, a to było gdzieś w Niemczech, daliśmy im łupnia, zdaje się, no, w każdym razie nie przeszli.
- Więc jesteście barbarzyńcami! - wołał Lipiec z pewnym zachwytem i pewną wyższością, a ja myślałam, że właściwie to najwyraźniej tak, chyba jesteśmy, a przynajmniej tak musi to wyglądać z perspektywy tego kraju o dziwnej historii, kraju, który miał Rzym, ale za to nie miał drugiej wojny światowej, prawda, jakie to dziwne?

- A Czyngis Chan? Czyngis Chan do was doszedł? - drążył Lipiec.
- Nie - odpowiadałam, teraz już z pełną świadomością, że oto lepię naszą przeszłość jak glinę - nie, on też do nas nie dotarł, to znaczy próbował, ale jemu to już na pewno daliśmy łupnia, tak, tak, połamał zęby, to dzięki nam nie doszedł i do was, to my go zatrzymaliśmy, gdyby nie my, mówilibyście dziś po mongolsku, może i jesteśmy barbarzyńcami, ale także  przedmurzem chrześcijaństwa!

Tak się chełpiłam przed Lipcem. I musiało to brzmieć dość niewiarygodnie, bo patrzył na mnie z ciekawością i niedowierzaniem, aż mnie samej, gdzieś w środku zaczynało się robić dziwnie i nie byłam już pewna, czy mówię mu prawdę, czy zmyślam. Wzruszałam więc ramionami i chodziłam dalej po Sewilli, szukając skarbów, duchów i obciętych głów.

poniedziałek, 1 października 2012

Sewilla. Skamieniały Człowiek i barbarzyńcy


Skamieniały Człowiek tkwił do połowy ud połatanym chodniku, ledwie mieszcząc się w swojej niszy, wykutej w ścianie burego bloku. To była taka właśnie uliczka: wąska, bura, odrapana, ściśnięta wysokimi ścianami brzydkich nowych kamienic. Taka uliczka, która w ogóle nie nadaje się na legendę.

Legenda mówiła, że Człowiek, zanim skamieniał, pił nocą w pobliskim barze. Nagle usłyszał dzwonek - jakiś ksiądz szedł do umierającego z Najświętszym Sakramentem. Trzeba było uklęknąć; Człowiek nie zrobił tego, co więcej - rzucił jakiś komentarz, coś, co miało być brawurowe i zabawne, lecz nadmiar wypitego wina odebrał temu polot. Później, kiedy już skamieniał i wytrzeźwiał, utkwiony na wieki w chodniku, Człowiek bezskutecznie próbował przypomnieć sobie, co to było - pewnie coś o zginaniu (niezginaniu) kolan, sztywnym karku i że prędzej mu kaktus... No i o kamieniu. Musiało być coś o kamieniu, bo kiedy już okazało się, że było to bluźnierstwo i że zostało ukarane, Skamieniały Człowiek - teraz trzeźwy i skamieniały - stał się tym, co sobie wybluźnił. Na zawsze miał już tkwić po uda zanurzony w połatanym chodniku, wciśnięty w ścianę coraz to nowocześniejszego bloku na tej brudnej, bocznej, zupełnie nieromantycznej uliczce, gdzie - nie bez trudu - odszukał go wasz korespondent.


Tę książkę podarował mi Lipiec. Lipiec - który opiekował się nami przez cały nasz sewilski lipiec - wiedział, że piszę bloga i dlatego zawsze starał się mieć dla mnie jakąś anegdotę, jak ta o ludziach z nazwiskiem Japon. Dbał też, żebyśmy spróbowali manteca colorada, barwionego papryką smalcu, choć żadne z nas - jego samego nie wyłączając - nie przepadało za smarowaniem chleba wieprzowym tłuszczem. Z podobnych powodów wystarał się o książkę specjalnie dla mnie. Miała tytuł "Tradiciones y Leyendas Sevillanas". W środku było zdjęcie wąsatego autora z muchą pod brodą i bogaty zestaw opowieści o skarbach, uciętych głowach, okrutnych królach i boskich karach dla ludzi, którzy nie klękają przed Najświętszym Sakramentem. Były tam także dokładne opisy miejsc, gdzie wydarzyły się wszystkie te cuda i chodziłam potem po Sewilli szukając ich.



A one naprawdę tam były. Skamieniały Człowiek - który tak naprawdę był niegdyś posągiem w rzymskiej łaźni - stał po uda w brzydkim chodniku, opakowany w bury blok. Blok nie wyglądał jakby mógł być siedliskiem jakiejkolkwiek legendy, lecz najwyraźniej stał na antycznych fundamentach i mogłam sobie wyobrażać, że schodząc do piwnicy po ziemniaki mija się osnute pajęczynami kamienne kapitele, co samo w sobie było dość cudowne. Z wdzięczności opowiadałam o tym Lipcowi, a on uśmiechał się wyrozumiale.
- Wiedziałem, że spodoba ci się ta książka - mówił. - To nasza lektura do podstawówki.

poniedziałek, 17 września 2012

Sewilla. 4000 barów


 W Sewilli są cztery tysiące barów. Jeden na każde 180 mieszkańców. Jestem tym nadprogramowym, niedoliczonym, sto osiemdziesiątym pierwszym klientem tego właśnie baru, w którym siedzę, czytając gazetę. W gazecie piszą, że w Sewilli są cztery tysiące barów. I że liczba ta rośnie. Co roku do władz miasta wpływa ponad sto podań o koncesję. W nowy bar trzeba zainwestować sto tysięcy euro - piszą w mojej gazecie - ale teraz, w czasach kryzysu, ludzie uważają, że to bezpieczny biznes. 

I rzeczywiście, w porze śniadania wydaje się, że nie ma bezpieczniejszego biznesu niż bar - taki zwykły bar z przyziemia bloku, ze stolikami wystawionymi na chodnik. Bar nasz powszedni, do którego schodzi się rano (z siódmego, trzeciego, czwartego piętra) na kawę, tostadę i gazetę.Wszystkie stoliki są już zajęte i - poza waszym korespondentem - nikt nigdy nie siedzi sam. Taki jest jednak los korespondentów i ten, którego możecie nazywać swoim, nie uskarża się. Choć kelnerzy patrzą na niego nieco podejrzliwie (tak, widać, jest tu obcy, nikt nie wita się z nim, przechodząc ulicą i nikt nie przysiada), siedząc samotnie może udawać, że czyta o czterech tysiącach sewilskich barów, a w rzeczywistości podsłuchiwać co zamawiają cztery starsze panie (po połówce tostady z margaryną) i o czym plotkują. Zajęcie to tak go pochłania, że zapomina, iż przyszedł tu w konkretnym celu i że ma obowiązki: przyszedł uporać się z zaległą korespondencją. Trajkot pań i słońce, które coraz śmielej zagląda pod parasole, do reszty go jednak rozpraszają i nie pamięta już co właściwie chciał napisać. Zdaje się, że o tym, że w Sewilli są cztery tysiące barów. I że jeden przypada na 180 mieszkańców.


sobota, 1 września 2012

Bilbao. Kupa słonia


W Muzeum Guggenheima w Bilbao, w tym budynku, który powstał, bo jego projektant jednym ruchem nabazgrał na serwetce plątaninę linii, na ścianie wisiała kupa słonia. Tkwiła w samym środku wielobarwnej mandali: duża, starannie ulepiona brązowa kula. Artysta, którego nazwiska nie zanotowałam, musiał ją jakoś wypreparować, bo nie cuchnęła - właściwie, jeśli nie przeczytało się opisu na małej karteczce, umieszczonej z boku, trudno było poznać na co się patrzy. Sądzę zresztą, że wiele osób nie poznało, bo nachylali się nad kupą z wielką ciekawością, śledząc jej fakturę i odcienie.


 Poza słoniowym łajnem muzeum miało jeszcze wiele innych atrakcji. W osobnej sali jakiś nowoczesny rzeźbiarz ustawił to, co zebrał wokół remontowanych biurowców. Pogięte żaluzje i wiaderka z cementem tkwiły na podłodze w dziwacznych konfiguracjach - opis wyjaśniał, że artysta fotografował znaleziska, by potem pieczołowicie odtworzyć położenie poszczególnych śmieci. W innym pomieszczeniu spod otwartej maski cadillaca na posadzkę wylewały się potworne czerwone macki. Jeszcze gdzie indziej wielkim plastikowym zabawkom można było wsadzić widelec w oko lub inną część ciała. Wszystko to miało coś wspólnego z przemijaniem, cyklem życia, zniszczeniem i odnową, płodnością i śmiercią - tak przynajmniej zapewniał oficjalny folder. Zabrałam go nawet na pamiątkę, bo wiedziałam, że nigdy nie uda mi się napisać czegoś takiego jak: "życie jako świetlisty interwał podczas którego dekompozycja i rokład są niezbędnymi warunkami kreacji i odmowy", albo "ekspansywna eksploracja koegzystencji nadziei i rozpaczy w ludzkiej egzystencji", a te zdania wydawały się niezbędne, by dobrze zrozumieć to, na co patrzyliśmy.


Chodziliśmy więc po różnych salach, oglądając rozkład, kreację, nadzieję i rozpacz, oraz mandale z łajna słonia, aż znudziło nam się i poszliśmy pobawić się w stalowych spiralach Serry. Tam przynajmniej nie było żadnej dekompozycji, ani żadnej kupy. Tylko czas i rdza.


środa, 15 sierpnia 2012

Gelves. Horario: wieczór


 Wieczorem, kiedy budzimy się z drzemki, ulicami często niesie się stukot kopyt. Klak-klak-klak po asfalcie. Ciężkie, metalowe żaluzje są opuszczone, w pokoju panuje półmrok i nie widać kto i dokąd jedzie. Potem odzywają się dzwony, trzy dzwony z kościoła Santa Maria de Gracia, których nazw ciągle zapominam zanotować, ale idą jakoś tak: Święta Ana, Święta Izabela, Święta Maria Panna de Coś-Tam. Dźwięk spływa z góry do rzeki - to tanie dzwony, cieniutkie, brzmią blachą, nagrzaną blachą, to taka blaszana godzina, dwudziesta piętnaście, za kwadrans msza, znak, że zelżał już upał i świat na zewnątrz znów nadaje się do zamieszkania.


Więc wychodzimy i idziemy do portu. Do zmroku zostało jeszcze sporo czasu. Port to dobre miejsce o tej porze. Znad Guadalquiviru właśnie zrywa się mocny, gorący wiatr, który roznosi po miasteczku chmury żółtego pyłu. Można tam usiąść i wziąć kawę (choć nikt poza nami nie pija tu kawy o tej porze), i patrzeć jak knajpa Sześć Stóp powoli zapełnia się ludźmi i pomiędzy stolikami krąży pato-perro, kaczkopies, a raczej kaczka-kundel, nakrapiana jak siedem nieszczęść, która żebrze tu o chleb i odpadki, przekonana, że to wszystko jej się należy, a tym, co lekce sobie ważą jej prawa, potrafi zrobić awanturę, taką z gęganiem, wyskakiwaniem w powietrze, machaniem skrzydłami i fruwającym pierzem. Ale można też iść do miasteczka, na główną ulicę Real, gdzie - jeśli się będzie miało szczęście - środkiem jezdni przejadą dwaj ładni chłopcy na pięknych koniach, dwaj chłopcy w dżinsach i skórzanych butach, dwaj chłopcy o prostych plecach. Przystaną przed barem i wdadzą się w leniwą pogawędkę ze starszym panem, który wychyli się z okna na piętrze i będzie ich o coś pytał, a potem odjadą nieśpiesznie, klak-klak-klak kopytami po asfalcie.



wtorek, 31 lipca 2012

Sewilla. Terkot toreb na Trianie




Rankiem Triana wyglądała zupełnie inaczej. Ostre słońce cięło powietrze, chłopcy spali, a uliczkami sunęły starsze panie, ciągnąc za sobą torby na zakupy. Kółka toreb terkotały po trotuarach: trrt-trrt; ich melodię przerywała niekończąca się litania powitań. Buenos dias, jak spałaś, sąsiadko, co u ciebie, jaki chłodny poranek, ale czuje się, że nadejdzie upał, me voy, me voy, adios. Uszminkowane usta całowały suche policzki, kółka znów terkotały trrt-trrt i tylko w zblakłych oczach odchodzących błyskał jakiś złośliwy ognik, jakaś iskra dawnego żaru i wydawało się, że tak naprawdę staruszki myślą o sobie nawzajem źle. Widziałam, jak wczoraj patrzyłas na tych chłopców, możesz oszukać księdza spowiednika, ale nie sąsiadkę, ja wiem, jaka byłaś za młodu... I nie trzeba było wiele, by wyobrazić sobie, że święte Justa i Rufina, dwie dziewice męczenniczki z Triany, musiały być tak naprawdę takimi właśnie starymi pannami. Łatwo było przedstawić sobie, jak prychają w twarz nielubianej koleżance: oszalałaś, nie, zawsze byłaś głupia, nie dam moich pieniędzy na żaden wszawy posąg Salambo, jak wybucha kłótnia z targaniem się z wyondulowane włosy, aż musi interweniować rzymska guardia civil i robi się niezła afera, bo te dwie uparte staruchy nie chcą ustąpić, nawet kiedy biorą je do aresztu i szarpią rozżarzonym żelazem, nie, one nie ustapią, tego by brakowało, żeby tamta miała rację, wolą skonać i zostać świętymi męczenniczkami, jeszcze je popamiętacie!



Ale tym razem nie wybucha żadna awantura, choć mogłaby, i staruszki rozchodzą się w pokoju, błądzą po chłodnych korytarzach mercado de abastos, pakują po toreb na kółkach słodkie polvorones i krwiste mięso byczków z novillady w promocji po 8,90 za kilogram. - Co dla ciebie, hermana, co dla ciebie, siostro? - z szacunkiem pytają je sprzedawcy, by potem, właściwie oceniając rangę, zapytać waszego korespondenta (który podąża za terkotem toreb): - A dla ciebie, córko?



Tak jest na Trianie rankiem po fieście, kiedy chłopcy śpią. Na wąskim chodniku przy barze parkuje stara motorynka ostrzyciela noży. Jej właściciel przestawia wajchę i wprawia w ruch osełkę, którą ma zamontowaną na bagażniku. Gruby kelner z baru wynosi mu jeden jedyny nóż - wielki, rzeźnicki nóż-półksiężyc. Wydaje się, że wyniósł go z piwnic, a piwnice tego baru muszą sięgać głęboko, skoro stoi on na gruzach zamku św. Jana, dawnej siedziby inkwizycji. Kelner, w czarnym, poplamionym fartuchu, znika zaraz w czeluści baru i trudno opędzić się od myśli, że schodzi wąskimi schodami w wilgoć i mrok, tam, gdzie za kuchnią i spiżarnią jest wciąż specjalna sala, w której przesłuchuje się starsze panie z brodawkami na nosach, odstawiwszy pod ścianę ich torby na kółkach.

Tak właśnie jest na Trianie rankiem po fieście, kiedy chłopcy śnią.


czwartek, 26 lipca 2012

Sewilla. Chłopcy z Triany


Trudno powiedzieć, czemu wybrali akurat taką porę. O szóstej popołudniu słońce prażyło niemiłosiernie, wciąż rozgrzewając i tak już nagrzane powietrze. Światło parzyło. Przejście kilkuset metrów, dzielących Torre del Oro od mostu Izabelli II odbierało chęć życia. Julio, którego pytaliśmy o to później, powiedział, że być może zrobili to celowo. Żeby podkreślić, że są inni, odrębni, najtwardsi, że nie są pierwszymi lepszymi sewilczykami, ale prawdziwymi chłopcami z Triany, tej dzielnicy marynarzy, robotników, torerów i wytwórców azulejos. Być może rzeczywiście chcieli się popisać. Kiedy patrzyło się na nich, w tłumie gapiów paradujących z gołymi torsami, prychających wodą i prężących kiepskie tatuaże, można było uznać to za wystarczające wytłumaczenie.

 
Stateczek już czekał. Kotwiczył na rzece przy nabrzeżu. Z rufy sterczał mu długi na jakieś pięć metrów, gruby pal, wysmarowany niebieską mazią. Na krańcu pala powiewała czerwona chorągiewka. Co chwila jakiś półnagi chłopak, z numerem wypisanym na ramieniu długopisem, skakał na główkę do mętnej wody Guadalquiviru, przepływał wściekłym kraulem kilka metrów i wdrapywał się na pokład stateczku. Za chwilę miała się rozpocząć la cucaña, tradycyjna zabawa, którą na Trianie organizuje się z okazji odpustu Vela de Santa Ana i zgromadzeni na pokładzie chłopcy mieli próbować przebiec po sterczącym nad wodą śliskim palu, by zerwać chorągiewkę i zdobyć pieniądze, suszoną szynkę oraz szacunek dzielnicy. Kto wie na czym zależało im najbardziej.



Filozofii nie było w tym żadnej (może poza Freudem). Wystarczyło ustawić się na krańcu grubego, sztywnego pala, oprzeć stopę o sznur, owinięty u jego podstawy, uchwycić wyciągnięte ramiona pomocników, a potem wystartować gwałtownie i ślizgając się w po niebieskiej mazi spróbować przebiec kilka kroków, nie wpadając do wody. Wyglądało to na dość proste; zwłaszcza dwóch starszych chłopaków, chudych, żylastych i wytatuowanych, sprawiało wrażenie, jakby miało w tym doświadczenie. I rzeczywiście, już po chwili jeden z nich, z czterdziestką wypisaną na ramieniu i słońcami wytatuowanymi wokół sutków, zdobył proporczyk i wściekle machając ramionami popłynął ku nabrzeżu po nagrodę.


Wyglądało to wszystko dość banalnie - ten pal, ci chłopcy i mętna woda, w której pływały już dwie zdechłe ryby - i dopiero przy drugiej chorągiewce, ufundowanej przez Szpital Infanty Luisy, okazało się, że jednak jest w tym sporo sztuki. Czterdziestka i jego żylasty przyjaciel poszli sobie i na łodzi zostali sami młodzi chłopcy oraz, co gorsza, jedna dziewczyna. Wchodzili kolejno na wysmarowany niebieską mazią pal, by natychmiast spaść z głośnym pluskiem. Przymowali to z filozoficznym spokojem - wszyscy poza chłopakiem z numerem dwa na ramieniu. Był niewysoki i chudy jak kurczak, długoręki, kościsty, z podgolonymi włosami, plastikowym kolczykiem w uchu i tandetnym białym różańcem, zawieszonym na szyi, i najwyraźniej rozpierała go ambicja. Chciał być królem dzielnicy, właśnie tu i właśnie teraz; to było widać w napięciu cienkich jak postronki mięśni pod brązową skórą, kiedy zamierał na moment przed wskoczeniem na pal, w furii, z jaką walił dłońmi w wodę, kiedy po raz kolejny spadał, w uldze, która pojawiała się na jego twarzy, kiedy inni zawodnicy także lądowali w rzece... Przypominał jaguara, albo nie, nie jaguara, raczej jednego z tych wychudzonych kotów z zaropiałymi oczami, które włóczyły się po Trianie w poszukiwaniu jedzenia. Chciał szynki i sławy. Zaraz. Tu i teraz.


Musiało upłynąć ponad pół godziny, a chorągiewka wciąż tkwiła na końcu pala i publiczność zaczynała się niecierpliwić. - Za trudne! - krzyczeli jedni, inni szydzili z mokrych chłopaków na stateczku. Czterdziestka, który świętował gdzieś w pobliżu zdobycie pierwszej flagi, wskoczył do rzeki, szybkim kraulem podpłynął do łodzi i ustawił w kolejce do pala. Za pierwszym razem spadł, jak wszyscy. Przy drugiej próbie był już bardziej skoncentrowany. W pięknym stylu przeszedł po drągu aż na sam jego koniec, na ułamek sekundy zatrzymał się przy chorągiewce, po czym dotknął jej lekko i nie zrywając zeskoczył do rzeki. - Widzicie, jakie to proste! - zdążył jeszcze krzyknąć. W pozostałtych chłopakach zawrzała krew. Wydawało się, że Dwójka dostanie apopleksji. Rzucił się do pala, wyprężył jak struna, po czym ruszył do przodu. I spadł. Wrócił. Spadł jeszcze raz. Teraz był już tylko on, on i pal, i drwiący uśmiech Czterdziestki. Inni chłopcy już odpuścili, jakby nie wierzyli, że może się udać. Dwójka jeszcze raz wspiął się na pokład, ułożył stopę na linach u nasady pala, wyprężył jak kot, czający się na szczura - i ruszył. Doszedł do połowy pala, poślizgnął, zachwiał, po czym pięknym susem rzucił się w stronę flagi i wpadając do wody, pociągnął ją za sobą. Gruchnęły oklaski.

Zaraz potem na palu zamontowano kolejną chorągiewkę, ale uznaliśmy, że już nam wystarczy. Zobaczyliśmy dosyć. Widzieliśmy, jak brzydki, chudy Dwójka z krzywymi zębami został królem Triany.



niedziela, 22 lipca 2012

Gelves. Pasażerowie na gapę

Najmniejszych jaszczurek nie widać, widać dopiero ruch: pryskają czymś wystraszone i człowiek orientuje się, że w jakimś miejscu była mała, chuda, szaro-zielona jaszczurka, czasem z odgryzionym ogonem, który właśnie odrasta. Są też większe jaszczury, długości dłoni, grubsze i solidniejsze, o żabich łapach-przyssawkach. Kilka żyje w naszym ogródku (który nie jest ogródkiem, tylko spłachetkiem uschłej, niepodlewanej od dawna trawy) i wasz korespondent przez dłuższy czas miał to męczące wrażenie, że gdzieś już je widział, aż wreszcie przypomniał sobie wielkiego jaszczura z Parku Güell i odtąd może już spać spokojnie. To było tam.


Nasz ogródek (który nie jest ogródkiem, tylko czymś w rodzaju ogrodzonego kawałka stepu) służy też za miejsce ostatniego spoczynku starych sof. Carmen, właścicielka naszego domku, wystawiła je tam niefrasobliwie, by rozpadły się od słońca i wiatru (bo przecież nie od deszczu). Tkwią więc na płytkach tarasu W jednej mieszka mysz, która wychodzi o zmroku. To duża mysz, z długim ogonem i sterczącymi uszami - szczur właściwie. Buszuje w sofie, łazi po murze głową w dół, a jeśli siedzimy naprawdę cicho i spokojnie, z przygaszonym światłem, podchodzi do drzwi balkonu i zagląda do środka. Staramy się jej nie przeszkadzać. Mieszka tu dłużej od nas.




środa, 18 lipca 2012

Gelves. Horario: poranek



Jest czarno, zupełnie czarno i nic nie zapowiada świtu. Bańki ulicznych lamp na calle Mandarina świecą na pomarańczowo. Nie ma żadnego stopniowego rozpraszania mroku, żadnych szarości. Po prostu nagle widzisz, że niebo ma dwa kolory: mniej i bardziej granatowy. Pozioma linia, która je dzieli, to grzbiet pagóra, pod którym siedzi Gelves. Wtedy zaczynają piać koguty, a jeśli wyjrzysz na drugą stronę domu, zobaczysz jak w chaszczach nad Guadalquivirem rodzi się kula żaru.

Odtąd masz już niewiele czasu. Trzeba wyjść i depcząc swój własny cień dojść do przelotówki. O tej porze nie ma na niej korków, ale ten czarny, tyczkowaty chłopak, który sprzedaje stającym na światłach kierowcom chusteczki do nosa i gumy do żucia, już pracuje. Jego torba wisi na słupie sygnalizacji świetlnej cały dzień. Później, w porze sjesty, kiedy chłopak znika gdzieś w cieniu, można by go obrabować z tego, co w niej ma, ale najwyraźniej nikomu się nie chce.


Za przelotówką zaczyna się pueblo viejo, stara część wsi. Nic wielkiego. Mijasz kilka domów i jesteś na głównej calle Real. Rankiem, na rogu, na murku, siedzi tu starszyzna. Trzech, czterech, czasem jeden dziadek ze słomianym kapeluszem i spuchłym, obłym brzuchem. Po prostu siedzi. Patrzy. Nie robi dwóch kroków, by usiąć na metalowych krzesełkach piwiarni Mateo i napić się kawy. O, nie. Po prostu siedzi. Patrzy. Czeka, aż pomału, noga za nogą, przyjdzie inny jemu podobny, aż przywlecze się ze swoją laską, kulą, balkonikiem. To poranna rewia mody ortopedycznej, a każdy z dziadków ma swój styl podparcia, jak styl życia. Funkcjonalna plastikowa kula. Elegancka drewniana laska ze złotym okuciem. Wyspecjalizowany balkonik. Elektryczny wózek w beznadziejnej pogoni za nowoczesnością. Tylko zwyrodnienia te same. I murek ten sam. I życie.



Przy calle Real jest cztery lub pięć barów. Jeśli słońce jest jeszcze nisko, można usiąść u Mateo, ale tam żar pojawia się najprędzej. Dlatego lepiej iść do Bodegon Gallito, gdzie cień trwa, aż słońce stanie w zenicie. Dają tam dobre, tanie i proste rzeczy, jak kawa i zgrilowane bułki z oliwą, i to właściwie wszystko, czego człowiekowi potrzeba rano do szczęścia. Potem można jeszcze iść do warzywniaka, który przy tej samej ulicy prowadzą Manoli i Alfonso, i gdzie, jak mawia Alfonso: "Jest wszystko". - En esta casa hay de todo - mówi więc poważnie Alfonso i pakuje do siatki małe, lekko cierpkie winogrona. Zostaje jeszcze tylko pozbierać zakupy i wrócić przez przelotówkę, czując jak słońce rozżarza się coraz bardziej. Od kilku dni wieje levante. Świat rozgrzewa się jak piekarnik.

To ostatni moment, żeby zamknąć się w domu, opuścić metalowe persjany, zatrzasnąć okna i przeczekać.

niedziela, 15 lipca 2012

Gelves. Kronika małego miasteczka. Prolog

Na początku trzeba robić najwięcej zdjęć. Nie wychodzić z domu bez aparatu. Notować szczegóły na skrawkach papieru. Trzeba się z tym śpieszyć. Nie wolno sobie obiecywać - przecież tu wrócę, innym razem, nie teraz, będzie jeszcze mnóstwo czasu. Nie będzie. Nigdy go nie ma. Najmniej zdjęć i opowieści mam z miejsc, gdzie mieszkałam najdłużej.

Ten czas - czas na zdjęcia i szczegóły - jest teraz, tylko teraz, na początku. Zanim miejsce, do którego się przybyło spowszednieje. Zanim przestanie się zwracać uwagę na skrawki kafelków azulejos, sprzedawcę loterii, niedojrzałe cytryny i nazwy uliczek. Szybko. Trzeba się śpieszyć.



Więc to miejsce nazywa się Gelves. Do niedawna miało 9401 mieszkańców. Teraz ma już przynajmniej 9404 i ta różnica bardzo rzuca się w oczy. W takim miejscu jak Gelves każda zmiana rzuca się w oczy, a my jeszcze sobie nie spowszednieliśmy, jeszcze zauważamy drobiazgi.

Gelves ma zatem przynajmniej 9404 mieszkańców, sprzedawcę loterii i dzielnicę, w której wszystkie uliczki mają nazwy cytrusów. Przy ulicy Kwiatu Pomarańczy (do której dochodzi ulica Cytrynowa oraz Grejpfrutowa) stoi mały domek, który swoją piętrowością wprowadza zamęt w tytuł tego bloga i gdzie przez miesiąc będzie rezydował wasz korespondent. Przez Gelves biegnie droga szybkiego ruchu, która prowadzi do odległej o kilka kilometrów Sewilli i która rozdziera to małe miasteczko na dwie, nierówne części. W Gelves jest plac i pomnik Joselito El Gallo, wielkiego torera, który urodził się tutaj i o którym na pewno jeszcze napiszę. W Gelves jest kilka barów i kościół, gdzie na ołtarzu stoi Matka Boska - duża, piękna lalka w bogatych ubrankach, a przy co drugiej kolumnie powietrze miesi stary wentylator. Człowiek, który w Gelves sprzedaje ryby, ma na imię Enrique i jest czcicielem Matki Boskiej - tej z Rocio, o ile wasz korespondent dobrze spamiętał, a wieczorami znad chaszczy nad Guadalquivirem podrywa się wiatr. Mamy jeszcze miesiąc dla siebie, my i Gelves, i to może być bardzo piękny miesiąc, jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze miesiąc, zanim wszystko nam spowszednieje i trzeba będzie ruszyć gdzieś dalej.


czwartek, 12 lipca 2012

Między Malagą a Sewillą. Bylejakość


Najtrudniej jest opisać bylejakość. A chciałabym to zrobić, bo to ona jest dla mnie kwintesencją Hiszpanii. Po niej rozpoznaję ten kraj, kiedy tu wracam (bo wracam, wiem, nie pisałam, lecz znowu wracam). Ta bylejakość to jest to coś, o czym nie pamiętam, kiedy mnie tu nie ma (bo nie ma o czym), a co sprawia, że gdy wracam i wyglądam przez okno (pociągu, samochodu, samolotu), myślę z ulgą, że już wiem, gdzie jestem.

Trudno dobrze opisać, o co mi chodzi. Może o ten zaułek na tyłach blokowiska, który widzieliśmy z okna pociągu, kiedy już ruszyliśmy z Malagi: spalona słońcem żółta ziemia, kołami paru starych aut, które tu parkują, ubita na twarde jak beton klepisko, ogrodzona porwaną siatką, ze ślepą ścianą bloku w tle, z jakimś pękiem wiszących kabli, z pomiętymi ulotkami z supermarketu i kilkoma przypadkowymi kamieniami, wszystko to bure, żółtawe, zblakłe, powoli dążące do osiągnięcia jednolitej, byle jakiej barwy, do spłowienia. Oczywiście nikogo tam nie ma. Oczywiście wszystko to zalane jest ogłuszającym słońcem. Byle jakie. Pociąg rusza, jedziemy dalej, wasz korespondent nie wie, jak opisać to, co zobaczył.


Takie obrazy (zapachy, dźwięki) najmocniej kojarzą mi się z Hiszpanią, tą Hiszpanią, o której chcę pisać (bo o każdej innej można przeczytać gdzie indziej). Ziemia bez trawy. Niebieskie wiaderko, podstawione pod cieknącą klimatyzację. Trup karalucha, wymieciony z domu na chodnik. Sznurek samochodów za śmieciarką, która zablokowała główną ulicę. Byle jakość all inclusive, rzeczy nieładne, mój własny, sekretny system znaków, po których się rozpoznajemy – Hiszpania i ja.