Kolejka zaczynała się kilometr przed granicą i sunęła wolno po mokrym asfalcie, pod ołowianym niebem. Z daleka wydawało się, że wstrzymuje ją zwykły opór materii; jakby po prostu brakowało miejsca i trzeba było czekać aż ktoś opuści kraj, zanim kolejny samochód będzie mógł się w nim zmieścić. Z bliska okazywało się, że to właściwie prawda. Może Andora ma 468 km kwadratowych, ale większość to strome stoki gór. I półki.
Była promocja na romańskie kościółki. "Miłośnicy sztuki romańskiej - mówiła reklama - staną jak wryci, gdy ujrzą wspaniałą cylindryczną wieżę dzwonną kościoła Santa Coloma". "Koniecznie trzeba zobaczyć - zachęcał folder - słynny fresk w koście Sant Marti, ukazujący bestię z rozdwojonym ozorem podobną do wilka". Skusiła nas bestia, minęliśmy granicę - i niechcący wjechaliśmy do supermarketu. W dodatku zamkniętego.
Kraty, rolety, spuszczone żaluzje. Pogaszone światła. Zza ciemnych, szklistych fasad wystawały nieudolnie ukryte białe cielska magazynów. Tabliczki z nazwami miast (może były to wsie) stały między nimi, jakby ktoś postawił je tam dla żartu. Z reklam patrzyli zbyt duzi ludzie o zbyt białych zębach. Auta nie zatrzymywały się i chodniki były puste. Nie pamiętam ani jednego sklepu spożywczego, było za to dużo stacji benzynowych, jakby w tym kraju mieszkały tylko samochody. Zimny górski wiatr niósł zapach benzyny, smaru i śniegu.
W końcu zaparkowaliśmy i poszliśmy poszukać kościółka. Stał w drugim rzędzie, za magazynami, obok luksusowych bloków z szarego kamienia i wyglądał jak własna makieta. Całkiem, jakby wczoraj ktoś ułożył go na równo wystrzyżonym trawiniczku z łupku, kupionego w supermarkecie. Oczywiście, był zamknięty i jeśli w środku były jakieś bestie, nie mogły wyjść. W trawie przy ogrodzeniu kryły się dwa miniaturowe groby. Jeden należał do kobiety, drugi do dziewczynki.
Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy w góry. Droga kończyła się przy wyciągu narciarskim. Leżał na niej śnieg. Na asfalcie ktoś napisał wielkimi literami: "Will you marry me?" i "Go, Lance, go!". Zjechaliśmy na dół. Przy głównej ulicy stał inny kościółek. Też był maleńki i strzelisty, ale zrobiono go ze szkła i aluminium. Wokół fasady wił się jasnozielony baner. Kiedy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to nie kościół, a bank. Też był zamknięty. Wciąż nigdzie nie było ludzi. Może siedzieli pozamykani w blokach z szarego kamienia, a może nigdy ich tu nie było. Jak w nieczynnym supermarkecie.
Poddaliśmy się i nie szukaliśmy już więcej. Zapytaliśmy faceta ze stacji benzynowej, gdzie możemy jechać na zakupy. Popatrzył na nas jak na wariatów.
- Przecież jest niedziela - powiedział.
Kraty, rolety, spuszczone żaluzje. Pogaszone światła. Zza ciemnych, szklistych fasad wystawały nieudolnie ukryte białe cielska magazynów. Tabliczki z nazwami miast (może były to wsie) stały między nimi, jakby ktoś postawił je tam dla żartu. Z reklam patrzyli zbyt duzi ludzie o zbyt białych zębach. Auta nie zatrzymywały się i chodniki były puste. Nie pamiętam ani jednego sklepu spożywczego, było za to dużo stacji benzynowych, jakby w tym kraju mieszkały tylko samochody. Zimny górski wiatr niósł zapach benzyny, smaru i śniegu.
W końcu zaparkowaliśmy i poszliśmy poszukać kościółka. Stał w drugim rzędzie, za magazynami, obok luksusowych bloków z szarego kamienia i wyglądał jak własna makieta. Całkiem, jakby wczoraj ktoś ułożył go na równo wystrzyżonym trawiniczku z łupku, kupionego w supermarkecie. Oczywiście, był zamknięty i jeśli w środku były jakieś bestie, nie mogły wyjść. W trawie przy ogrodzeniu kryły się dwa miniaturowe groby. Jeden należał do kobiety, drugi do dziewczynki.
Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy w góry. Droga kończyła się przy wyciągu narciarskim. Leżał na niej śnieg. Na asfalcie ktoś napisał wielkimi literami: "Will you marry me?" i "Go, Lance, go!". Zjechaliśmy na dół. Przy głównej ulicy stał inny kościółek. Też był maleńki i strzelisty, ale zrobiono go ze szkła i aluminium. Wokół fasady wił się jasnozielony baner. Kiedy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to nie kościół, a bank. Też był zamknięty. Wciąż nigdzie nie było ludzi. Może siedzieli pozamykani w blokach z szarego kamienia, a może nigdy ich tu nie było. Jak w nieczynnym supermarkecie.
Poddaliśmy się i nie szukaliśmy już więcej. Zapytaliśmy faceta ze stacji benzynowej, gdzie możemy jechać na zakupy. Popatrzył na nas jak na wariatów.
- Przecież jest niedziela - powiedział.
7 komentarzy:
Znam ten smak rozczarowania, kiedy okazuje się, że coś, do czego dążyliśmy, nie istnieje po prostu... Tak czasem bywa i już. Mimo wszystko, zawsze warto spróbować i się przekonać na własne oczy, żeby wiedzieć i już sobie więcej nie zaprzątać tym głowy;)
Interesting photo blog. Photographs show enenmmän than a thousand words. I like very much your blog. See you do Teuvo images www.ttvehkalahti.blogspot.com blog and leave your comments there. Thank you Teuvo Vehkalahti Suomi Finland
Skora niedziela to właśnie kościoły powinny być otwarte.. Nie było żadnych kawiarni? Nie polecasz więc odwiedzin Andory?
No właśnie klapa na całej linii. I to mimo tego, że byliśmy uprzedzeni, że tam są tylko supermarkety :) Byłam nawet ciekawa takiego monstrualnego zagłębia sklepów w środku gór (ja lubię takie absurdalne miejsca), ale to też było po prostu rozczarowujące. Ponoć można tam jechać na narty. W każdym razie kościółków nie polecam.
Hi, Teuvo! Thanks for the visit and welcome on septimo-piso.
No ale wieżyczka bombowa!
Góry jasne u góry też niczego sobie! Pięknie tak zwiedzać, nawet z rozczarowaniem od czasu do czasu.
...pare zombich puscic pomiedzy...
...i horror sam sie zrobi...
Na mnie takiw dziwne wrazenie zrobilo San Marino. Stragany z badziewiem. Ale byly otwarte ;)
O, to, to! Dokładnie takie miałam wrażenie! Parę umarlaków i horror jak złoto!
Prześlij komentarz